, Lindsey Johanna Czar wigilijnej nocy 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ja nie, ale ty tak. Czy będziemy to kontynuowali, czy też powiemy
sobie dzisiaj  żegnaj , zależy wyłącznie od ciebie. Mnie wystarczy, że
pójdę za głosem serca.
- Twoje serce nakazuje ci odgrodzić się ode mnie.
Nie, tak nie było. Nie myślała, że zakocha się w nim bez pamięci. Naj-
pierw myślała, że przyjemnie byłoby wyjść za niego za mąż. Nawet się nie
zastanawiała, dlaczego. Ale dotarły do niej te wszystkie drobne informacje
o nim i przemówiły najpierw do jej współczującej natury, a następnie do jej
serca. A nieprzeparty pociąg, jaki do niego poczuła, był tylko uboczną ko-
rzyścią - albo przekleństwem.
Starała się wskazać na to, czego zdawał się nie zauważać.
- Owoc zakazany jest uroczą pokusą. A ty jesteś dla mnie tym zakaza-
nym owocem. Gdyby tylko o mnie chodziło, gdyby nie inni, za których
jestem odpowiedzialna, mogłabym nie przywiązywać tak dużej wagi do
tego, co w powszechnej opinii zasługuje na potępienie. Ale teraz muszę
wychować brata sama i tak, jak go uczył mój ojciec.
- Twój ojciec nie mógł być dobrym... A zresztą...  Przerwał sobie sa-
memu.
Przeciągnął ręką po grzywie czarnych włosów. Jego frustracja była
oczywista i wciąż narastała. Czyżby to była złość? Trudno powiedzieć,
skoro tak rzadko okazywał jakiekolwiek emocje - poza namiętnością.
Ani przez chwilę nie wątpiła, że odpowiada mu ich dotychczasowy
związek i że chce go kontynuować. Emocja, której dał wyraz, wynikała z
tego, że nie chciał, aby to się skończyło. Ale nie mogła inaczej postąpić.
Może zależy mu na niej, ale nie na tyle, żeby miała na stałe wejść do jego
życia. Co więc jej pozostaje? Jaką rolę dla niej przewidział? Metresy, co
byłoby niezgodne z wychowaniem, jakie otrzymała? A może traktował ją
tylko jako przelotną miłostkę, która kończy się wcześniej, niż to zaplano-
wał?
Sama już zaczynała odczuwać pewne zniecierpliwienie, co ją nawet
ucieszyło, naprawdę. Wszystko, byle nie myśleć o uciskającym bólu w
okolicy serca.
- Vincent, nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. A czy chociaż ty sam
wiesz?
- Wiem, że nie chcę, byś ode mnie odeszła.
- To tylko może zapewnić małżeństwo.
- Psiakrew! - wybuchnął. - Nie mogę się z tobą ożenić.
Zmarszczyła brwi.
- Dlaczego?
- Z powodu twojego ojca.
Zmieszała się nagle, nic z tego nie rozumiejąc.
- Co takiego?
- Są sprawy, o których nie wiesz.
- Więc powiedz!
- Szanujesz go i uwielbiasz, Larisso - odpowiedział. - Lepiej, żebyś nie
wiedziała.
Zbladła, znowu wyciągając własne wnioski.
- On Nie żyje, czy tak? A ty o tym wiedziałeś przez cały czas. Otrzy-
małeś dowód...
- Nie! - Tym razem, zanim zdążyła zrobić krok do tyłu, rzucił się, ale
tylko po to, żeby ją chwycić za ramiona. Potrząsnął nią. - Nie, nic podob-
nego. Niech mnie kule biją, to wszystko funta kłaków niewarte! Ty jesteś
ważniejsza. A jeśli chodzi o twojego ojca, to tylko się spóznia. Nie ma
powodu do większych obaw. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłbym się, gdyby
pojawił się dzisiaj na progu mojego domu...
Pukanie do frontowych drzwi było zbyt głośne, żeby go nie usłyszeć, i
zbyt prorocze, żeby nie wstrząsnąć Larissą. Znieruchomiała. Wstrzymała
oddech w pełnym nadziei oczekiwaniu.
Ale nie wytrzymała zbyt długo. Wyrwała się Vincentowi, usłyszała je-
go westchnienie, ale nie zwróciła na to uwagi. Wybiegła przez otwarte
drzwi saloniku i wytrzeszczyła oczy na widok starszego lokaja, spieszące-
go, by zająć się dobijającym się gościem.
- Nie mówiłem tego dosłownie, Larisso - odezwał się Vincent zza jej
pleców, a jego głos nieomal zdawał się wyrażać współczucie.
Znowu go zignorowała, nie chcąc słuchać kolejnych zaprzeczeń. To
była jej ostatnia nadzieja. Dobry Boże, spraw, żeby to był ojciec. O nic już
nigdy nie poprosi, nigdy... To nie był jej ojciec. W drzwiach stał potężny,
krzepki mężczyzna i pytał, czy tutaj mieszka baron of Windmoor. Więcej
już nic nie usłyszała. Zaczęło jej dzwonić w uszach. Pociemniało w oczach.
Jeszcze tylko dotarło do niej, że mdleje, i prawie się zaśmiała, ponieważ
była twarda i nie takie rzeczy przeżyła.
Czyżby? A może po prostu za długo wstrzymywała oddech...
Vincent złapał ją, zanim zupełnie ugięły się pod nią nogi. Słyszała, jak
woła ją po imieniu, próbując przywołać do przytomności, podczas gdy jej
umysł z uporem odpływał w nicość. Jego głos brzmiał jak głos jej ojca. To
tylko jej oszołomiony umysł płatał teraz figle. Głos kazał jej otworzyć
oczy. Nie, nie zrobi tego. Już nie chce żadnych rozczarowań. Zbyt wiele
ich przeżyła.
- Rissa, proszę, tylko spójrz na mnie.
Vincent nigdy nie mówił do niej Rissa. Otworzyła oczy, po czym zno-
wu zapomniała oddychać.
- Tatusiu? - wyszeptała. - To naprawdę ty?
W odpowiedzi została porwana w ramiona, a był to tak dobrze jej zna-
ny, wypróbowany uścisk, który był ciepłem, pocieszeniem i miłością, a
także zapewnieniem, że odtąd wszystko będzie dobrze, uścisk, który towa-
rzyszył jej przez całe życie, na którym mogła polegać. To był on. O Boże,
on, żywy, i w domu, żywy, żywy...
Zaniosła się potwornym, rozdzierającym szlochem. Nic na to nie mogła
poradzić. Jej modlitwy zostały wysłuchane. Okres, w którym dzieją się
cuda, okazał się dla niej łaskawy i ofiarował swój dar.
Rozdział 20
- Dlaczego moje dzieci są tutaj?
To były pierwsze słowa George a Ascota wypowiedziane do Vincenta,
kiedy zostali sami. Ojciec Larissy był postawnym, mocno zbudowanym
mężczyzną w średnim wieku. Jego jasnobrązowe włosy posiwiały lekko na
skroniach; więcej srebrnych nitek widniało na jego starannie utrzymanej
brodzie. Oczy miały niepokojąco identyczny jak u córki niebieskozielon-
kawy odcień, równie ciepły, wskazujący na serdeczny i współczujący cha- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl