,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
popołudnie, więc nie powinniśmy mieć żadnego pro blemu. Czyżby się myliła, słysząc w jego głosie nutkę rozcza- 78 rowania? Czyżby Cleve wolał, by Victor czyhał na nią w parku Lincolna, dysząc żądzą mordu? - Pojadę z tobą - obstawał przy swoim. A więc znów czekała ją szaleńcza jazda przez zatłoczo ne ulice Chicago. No cóż, nie powinna się skarżyć, prze cież Cleve wykonywał tylko zadanie, do którego został wynajęty. %7łałowała jedynie, że nie jest odrobinę mniej apodyktyczny. I o wiele mniej atrakcyjny. Jazda do parku Lincolna, który leżał nad jeziorem, była wyjątkowo spokojna, bo tylko raz groziło im zmiażdżenie przez autobus. Mimo to Gillian, gdy już przybyli na miej sce, z trudem opanowała odruch, by uklęknąć i ucałować ziemię. Zamiast tego lekko drżącym głosem wyjaśniła: - Maureen pracuje w parku jako ogrodniczka. - A gdzie jest dzisiaj? - Gdzieś tutaj - powiedziała. Cleve przystanął i spojrzał na strzelistą szklaną kon strukcję, opartą na stalowym szkielecie. - Kiedy to zbudowano? - Otwarcie było wiosną. - Wystarczy opuścić miasto na kilka miesięcy - gderał - a już wszystko się zmienia. A ty się dziwisz, że lubię moją leśną głuszę. Może i tak, pomyślała Gillian, ale Cleve, choć zawsze narzekał na Chicago, tak naprawdę kochał to miasto. W duchu żywiła nadzieję, że to się nie zmieniło, a jedno cześnie bała się przyznać, dlaczego jej tak na tym zależy. - Wygląda jak jakaś koszmarna góra - stwierdził, gdy znalezli się w olbrzymiej cieplarni. 79 - To imitacja podzwrotnikowej dżungli, od doliny aż po wierzchołek, wszystkie poziomy wegetacji roślin. Choć w Chicago są inne cieplarnie, to miejsce cieszy się dużą popularnością. - Może w styczniu. Miał rację, bo w środku nie było żywego ducha. Nic dziwnego, wszak w mieście panował przerazliwy upał i ludzie szukali ochłody, a nie tropików. Bujna roślinność, jaka ich otaczała, rzędy palm, grube krotony i pnące się liany przyw i aż dziw brał, że zza paproci nie wyglądały dinozaury. Wokół panował wręcz nienaturalny spokój. - Nikogo tu nie ma. Gdzie twoja klientka? - zapytał. - Na samej górze. Jęknął w duchu, gdy Gillian wskazała mu szerokie schody, które prowadziły przez poszczególne stadia bujnej roślinności, aż do samego szczytu budowli. - Nie ma windy, jak sądzę. - Jak zwykle masz rację. - Gillian słodko się uśmiech nęła. - Potraktuj to jako przygodę. To, co myślał, idąc po szerokich schodach, nie nadawa ło się do powtórzenia. Palmy i winorośle ustępowały miejsca fikusom, bam busom i krzewom orchidei. Powietrze było ciężkie od za pachu mchu i wilgotnej ziemi. Trudno było oddychać. Mniej więcej w jednej trzeciej drogi, bez żadnego ostrzeżenia, ból eksplodował w czaszce Cleve'a. Oszoło miony, nie mógł uwierzyć, że to prawda. To się nie powinno było zdarzyć! Nie po to kurował się tak długo nad jeziorem! 80 Niestety, nie był w stanie zapanować nad tym, co działo się w jego głowie, a najpewniej było skutkiem upału i nad miernego wysiłku. Nieważny jednak powód, liczył się rezultat. Jeśli ten atak będzie przebiegał według starego schematu, wkrótce zakończy się upokarzającą utratą przytomności. Zatrzymał się i chwycił poręczy, by odzyskać równo wagę. Gillian coś do niego mówiła, lecz prawie jej nie słyszał. - Nic ci nie jest? - Wszystko w porządku - zdołał odpowiedzieć. Z wy siłkiem wyciągnął chusteczkę i otarł pot lejący się z czoła. Klnąc w duchu, szukał powodu, by nie wchodzić na szczyt. Jeśli tu zostanie i posiedzi spokojnie, być może atak minie. - Czy tam na dole - zapytał - jest tylko jedno wejście? - Chyba tak. - Wiesz co, nie jestem ci potrzebny na górze. Chyba wrócę na dół i będę pilnował drzwi. Lepiej mieć pewność, że ktoś niepowołany tu się nie dostanie. Spojrzała na niego z pewnym zdziwieniem, ale nie wy raziła sprzeciwu. - Nie będę tam długo - odparła. Zledził ją wzrokiem, aż znikła za zakrętem, a potem usiadł na schodach. Nienawidził swojej bezsilności. Aoskot w głowie raptownie ustał, tym razem nie był to więc prawdziwy atak. Martwił się jednak o przyszłość. Jak sobie z tym poradzi? A przecież musi, bo nie może zosta wić Gillian samej. 81 Gillian przebyła już więcej niż połowę drogi, kiedy nagle przestraszył ją szum jakiegoś urządzenia. Unosząca się nad roślinami mgła wskazywała, że w pomieszczeniu znajduje się automatyczny rozpylacz mgły. To miejsce i tak przypominało gigantyczną saunę, a urządzenie wciąż pompowało wilgoć. Mgła gęstniała, tak że rośliny po obu stronach schodów wyglądały jak blade widma. Robiło się coraz ciemniej. Gillian zabłądziła pomiędzy mokrymi eukaliptusami i musiała się zatrzymać. Poza sy kiem rozpylacza w ogromnej cieplarni panowała niesamo wita cisza. - Maureen, tu Gillian. Jesteś tam?! - zawołała trochę niepewnie. Nastąpiła krótka pauza, po czym usłyszała przytłumio ny głos: - Jestem tutaj. Chodz na górę. - Ta mgła... - Idz po omacku, na pewno nie zabłądzisz. Uspokojona Gillian szła dalej, ale unosząca się mgła zebrała się na szczycie budynku w duszącą masę, która kompletnie ją zdezorientowała. - Maureen, gdzie jesteś? Nic nie widzę... Nagle dobiegł ją przerazliwy dzwięk, a w chwilę potem jakaś niesamowita, widmowa postać runęła na nią. Odska kując na bok, Gillian rąbnęła w pień drzewa. Wtedy postać znikła za ścianą mgły. Ktoś krzyczał z dołu budynku. Cleve? Nie odpowie działa. Zgubiła schody i najpierw musi je odnalezć. Ode rwała się od drzewa, idąc po omacku we mgle. 82 Zanurzyła się w gęstwinę roślin. A potem zaparło jej dech, gdy coś wielkiego i błyszcząco czerwonego wyłoni ło się z mgły. Była to królewska poinsecja w pełnym roz kwicie. Nie ma się czego bać, uspokajała się. Gillian, cofając się, o coś się potknęła. Chyba jakiś pień? Straciła równowagę i upadła. Przed jej oczami znów zamigotał jakiś czerwony kształt. Lecz tym razem nie był to egzotyczny kwiat. Rozpylacz mgły przestał pracować i zaczęło się prze jaśniać. Gillian zrozumiała, że wpatruje się w krew płyną cą z piersi jakiegoś mężczyzny. Potknęła się nie o pień, lecz o martwe ciało Charlesa Reardona. Cleve rozpoznał huk wystrzału. Poderwawszy się na nogi, krzyknął do Gillian, ale nie usłyszał żadnej odpowie dzi. Nie wahał się ani chwili. Wyciągnął rewolwer i pognał po schodach. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|