, Anna Brzezińska WilĹźyńska dolina 01 Opowieści z WilĹźyńskiej Doliny 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się po wielkim świecie, Babunia z posępną miną uszyła mu dwie nowe koszule, obstalowała w
kramie na jarmarku żółte buty, o których od dawna marzył, spakowała tobołek z wędzonką i
solidną manierkę gorzałki, po czym wyprawiła niewdzięcznika w drogę. Była pewna, że w
pierwszej przydrożnej gospodzie karczmarz przyłoży mu w pustą łepetynę, obedrze z nóg buty ze
świńskiej skóry, a z grzbietu koszulinę, i przykładnie zaszlachtuje. Ale sam chciał, myślała ze
złością, przecież go nie przywiążę, głuptaka, za nogę do płotu.
Ponieważ śliwy obrodziły nader obficie, Babunia spędzała całe wieczory przy palenisku, aż
po czubek nosa okutana kraciastymi kocami, bo z nadchodzącą jesienią stare kości dokuczały jej
coraz bardziej. Na drzwiach do chatki przybiła kartelusz z wiadomością dla wieśniaków, nader
zwięzłą, gdyż brzmiała  WON! . Co prawda w Wilżyńskiej Dolinie tylko proboszczowa Rozalka
i organista trochę rozumieli pisanie, ale owa niedogodność w żaden sposób nie przeszkadzała,
tyle bowiem, ile trzeba, okoliczni rozumieli  że kiedy na drzwiach wisi kartka, to wiedzmy
niepokoić nie lza. Zostawiali więc pode drzwiami kosze ze śliwkami i ani myśleli zakłócać jej
odosobnienie.
Z braku towarzystwa Babunia Jagódka nie odmieniała się zaklęciem  młoda-i-piękna , co
wprawiało ją ustawicznie w dobry nastrój, bo bałamuctwo bałamuctwem, ale z czasem człowiek
zaczyna ciążyć ku wygodzie, a jej stara, wysuszona postać wyśmienicie wpasowywała się w
fotel. Było jej bardzo dobrze, nawet za Szymkiem rychło przestała tęsknić. Nikt się nie pałętał po
chałupie, nie mieszał rzeczy w komorze i nie brał się do obłapki w najmniej oczekiwanych
momentach (właściwie Babunia Jagódka miała wrażenie, że Szymek nieustannie brał się do
obłapki, nawet lubczyku nie musiała mu zadawać, bo sen i jedzenie były dlań jedynie drobnymi
niedogodnościami, koniecznymi dla nabrania sił do dalszej obłapki). W każdym razie, była nader
zadowolona. Wreszcie mogła całymi godzinami siedzieć przy palenisku, zgłębiając opasłe,
magiczne tomiszcza i mieszając perkoczącą z lekka zawartość kociołka. Na koniec,
wysmażywszy kilka tuzinów słojów powideł o rozmaitych posmakach, zapachach i konsystencji,
wybrała się w odwiedziny do wioski.
Jakież było jej zdumienie, kiedy okazało się, że właściwie nie bardzo jest co odwiedzać. Z
wioski pozostało jedynie kilka okopconych chałup pod samym lasem, kościół i plebania, którą
maruderzy co prawda doszczętnie splądrowali, jednakowoż, jako ludzie pobożni, nie podłożyli
pod nią ognia. Ocalał też dwór, ale samego władyki w nim nie było, ponoć ruszył w pościg za
grasantami. Babunia uznała to za nader głupi pomysł, bo grasanci dawno już zdążyli się zapaść
gdzieś w głuche oczerety Gór %7łmijowych.
W wiosce zapanowały tedy rozprzężenie i zamęt. Nieliczni bardziej przedsiębiorczy
parobkowie pod nieobecność władyki pokusili się o jego inwentarz i, odparci przez ekonoma,
pod grozbą chłosty wyemigrowali do włości starosty Wężyka, który z nieskrywanym
zadowoleniem przypatrywał się dopustom, spadającym na jego eks-zięcia. Resztki niedobitków
znalazła Babunia na głównym placu wioski: pili na umór wśród spopielałych zgliszcz gospody.
To, że pili, nie zdumiało Babuni Jagódki, ale to, że żaden nie splunął na jej widok, wzięła za
objaw ostatecznej rozpaczy. Bez słowa  normalnie zadałaby im co najmniej kołtuna, ale
przecież też była wrażliwa na ludzkie nieszczęście  pomaszerowała do osmalonej plebanii.
Była nieco zawstydzona. Zazwyczaj starała się przynajmniej jednym uchem nasłuchiwać
odgłosów z wioski, ale tego roku śliwkowe powidła pochłonęły ją do cna. Cóż, co się stało, to się
nie odstanie.
Proboszcz właśnie się pakował. Zapłakana Rozalka krzątała się przy kufrach, owijając w
brudne szmaty jakieś skorupy tylko po to, by za chwilę w desperacji wywalić je na klepisko.
 Tedy wyjeżdżacie  powiedziała niezbyt mądrze Babunia Jagódka.
 Ano  przytaknął proboszcz.  Mam krewniaka w Spichrzy, z początku u niego
przylgniemy, a potem się zobaczy. Ale czas taki niespokojny idzie, że i we mieściech co złego się
człekowi nadarzy.
 W mieściech o nieszczęście najłacniej  zgodziła się Babunia.  Na odludziu lepiej
przycupnąć, przeczekać.
 Toż już większego odludzia, niż tutaj, nie da się znalezć  żachnął się pleban  a
patrzajcie, na co nam przyszło! Nie o mnie tu idzie  ściszywszy głos, pokazał na Rozalkę 
ale o tę głupotę. Jakem jeno posłyszał, że się baby po wiosce drą, zrazu żem wiedział, że zle
będzie... Ze Szrunika jestem, z wybrzeża, my tam niejeden pogrom przetrwali. Więc ja zaraz
Rozalkę za łeb i do krypty ją zawlokłem, do świętej pamięci fundatora naszego kościółka... bo
tak żem sobie pomyślał, że babie by maruderzy żywcem nie przepuścili, a już na pewno nie
takiej, co by ją u plebana pod pierzyną zdybali. No, i tak się nam psim swędem udało wykpić.
Potarmosili mię trochę, piwniczkę ze szczętem zmarnowali, obrazki w kościele z sukienek
poobdzierali i poszli precz... jeszcze się taki łysy drab bardzo ładnie przed figurą przeżegnał i dał
mi dwa srebrne grosze, pewnie z tych zrabowanych we wiosce, żeby mszę za jego duszę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl