, D228. Browning Dixie Złamane skrzydła 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

co sieje. Sól... tłuszcze nasycone... podobno są niezdro-
we. Kontakt z fachowcem nie zawadzi.
Tyle że jeśli facet wymyśla coś takiego jako pretekst do
spotykania się z kobietą, to wpadł jak śliwka w kompot. ;
Spotkał ją w połowie drogi; zimny wiatr rozwiewał na
wszystkie strony jej lśniące czarne włosy.
- Cześć! Zrobiłam wczoraj jarską lasagnę. Zostało jej
dużo. Pomyślałam sobie, że pomożesz mi się z nią uporać.
Sama mozarella tyle kosztuje...
- Coś ci powiem - odparł z zapałem Brace - jeśli po-
zwolisz mi robić wszystkie zakupy, będę znowu twoim
królikiem doświadczalnym. Tabletki na żołądek załatwię
na własny koszt.
S
R
- No to umowa stoi!
Frances zawsze była zdania, że łatwiej jest gotować dla
dwojga. Poza tym Brace nadal był za szczupły. Tym, co
sam gotował, prędzej czy pózniej by się otruł. Przygoto-
wanie posiłku w jego mniemaniu zaczynało się od otwarcia
pierwszej z brzegu puszki, przyprawienia jej taką ilością
ostrego sosu, żeby zawartość zaczęła palić żywym ogniem,
i dodania tyle soli, że normalny człowiek opuściłby ten
padół natychmiast. Deser składał się z potężnej porcji leku
na nadkwasotę.
Brące nie musi wiedzieć, że skończyła książkę i nie
potrzebuje nikogo do prowadzenia doświadczeń.
Pierwszego wieczoru trwania układu jedli rzuconą na
gorący tłuszcz krojoną polędwicę z brązowym ryżem
i Brace rozglądał się pilnie za solniczką. Nie znalazł jej.
Wzruszył ramionami, po czym wymiótł talerz do czysta.
Dwa razy.
Do północy grali w karty, zwierzając się z paru sekre-
tów. Brace wyznał, że lubi ssać pomarańczę, mając w
ustach miętowy cukierek. Frances zaś twierdziła, że żyje
z wiecznym poczuciem winy.
- Może to ogólnie babski problem albo rezultat kato-
lickiego wychowania - rozważała. - Być może wpływ na
to ma fakt, że byłam najstarsza w takiej gromadzie rodzeń-
stwa. Zamierzam z tym skończyć.
- Jakiej winy? - zapytał Brace, bolejąc nad utratą
trzech lew po kolei.
- Każdej. Mówię szczerze. Samochód nie chce zapalić?
Moja wina. Powinnam była dać go wcześniej do przeglądu.
Nie mogę znalezć porannej gazety? Moja wina. Powinnam
była zaczekać na roznosiciela i wyrwać mu ją z ręki; nie
musiałabym pózniej włazić na dach i strząsać jej z rynny
kijem od szczotki.
S
R
- No nie, naprawdę to zrobiłaś?
- Słowo harcerza.
Brace rozdawał karty, jakby tylko to go interesowało.
- Nie żartuj. Coś jeszcze? - zapytał.
- Chodzi ci o poczucie winy? Na przykład niewier-
ność...
Upuścił talię i karty rozsypały się po stole.
- Ty?!
- Niech to diabli, nie! Nie ja! - mruknęła. - Zapomnij
o tym, co przed chwilą powiedziałam. Widzisz, po co mi
whisky? Trzy filiżanki gorącej czekolady i zaczynam pa-
plać bez opamiętania. Pozbieraj karty. Gramy dalej.
W połowie rozdania podjęła temat.
- Uważam, że twój sekret jest byle jaki. Opowiedz mi
jakąś historyjkę ciekawszą od tej o pomarańczy i cukierku.
- Uważasz, że to byle co? No, dobrze... Ukradłem
kiedyś cztery felgi, trzy sprzedałem, a czwartą zwróciłem
właścicielowi i dostałem nagrodę,
- Bujasz?
- Słowo harcerza - powtórzył jej przysięgę.
- Wątpię, czy w ogóle wiesz, jak wygląda harcerz -
przekomarzała się z nim Frances.
- Nie masz racji! Byłem najprawdziwszym harcerzem,
z legitymacją, przez prawie dwa tygodnie.
- To rzeczywiście długo, ho, ho - śmiała się z figlarny-
mi błyskami w oczach. Brace czuł, że sytuacja staje się
równie niebezpieczna, jak skok z wysokości tysiąca me-
trów bez spadochronu. Czym to się skończy, myślał. -1 co?
Ukradłeś drużynowemu gwizdek?
- Jego gwizdek nie był mi potrzebny. Poderwałem mu
narzeczoną.
- Znowu bujasz! - Aż krztusiła się ze śmiechu.
- Słowo har...
S
R
- Cicho bądz!
Jak to się dzieje, że od śmiechu tej kobiety kręci mu się
w głowie, jakby wykonywał w powietrzu piekielny korko-
ciąg? Od dawna... a może nawet nigdy, z żadną kobietą
nie czuł tego, co teraz.
Wycofaj się, stary, krzyczało coś w jego duszy. Ten mo-
del nie jest dla ciebie!
Ale z drugiej strony, jeśli spróbuje się do niej zbliżyć,
a ona go odtrąci, to sytuacja wróci do normy. Już to kiedyś
przerabiał.
A jeśli go nie odtrąci?
Taak... co wtedy?
Frances zgarnęła ostatnią lewę. Brace przesunął garść
drobnych w jej stronę i wstał. Szarpnął palcami kołnierzyk
czarnej flanelowej koszuli, przeciągnął się i powoli pod-
szedł do termostatu. Sprawdził go i niby przypadkiem spo-
jrzał na zegarek.
- O Jezu, która to godzina! Jadę jutro z samego rana na
Hatteras. Jeśli chcesz, żebym ci coś kupił, to zrób listę.
- Oczywiście. Dziękuję. Zrobię.
Nie proponuje, żebym z nim pojechała, pomyślała. Pa-
trzyła, jak chwycił kurtkę i szybko wyszedł, wpychając po
drodze ręce w Oporne rękawy.
Zanim zamknęła drzwi, był z powrotem przy niej. Miała
usta wciąż otwarte ze zdumienia, kiedy porwał ją w ramio-
na. Tym łatwiej przyszło mu poznać smak jej warg. Poca-
łunek był szybki, ale tak głęboki i mocny, że oboje aż
zachwiali się, kiedy ją puścił. Jego oczy wpiły się na chwilę
w jej twarz palącym spojrzeniem, po czym błyskawicznie
odwrócił się i wepchnął ręce w kieszenie.
- Brace... zaczekaj!
Nawet nie zwolnił kroku.
S
R
Frances zle spała tej nocy. Wcześnie rano wstała i ubrała
się; Niedługo potem usłyszała szum włączanego silnika
motorówki. Chwyciła kurtkę, listę zakupów, torebkę i po-
pędziła ścieżką do przystani.
- Brace! Czekaj! Obiecałeś, że zaczekasz!
Przywitał ją niezbyt serdecznie.
- Mówiłem, żebyś zrobiła listę - mruknął.
- Tu jest! - Pomachała mu kartką przed nosem i cof-
nęła rękę, kiedy po nią sięgnął. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl