, Tran Thi Lai Wilkartowicz Maria Teresa Z Wietnamu do Polski 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

afiszowania się w moim towarzystwie - ani
mnie to grzało, ani ziębiło, ale przy
okazji dostarczyli mi świetnego materiału
do badań nad naturą ludzką. Pewnego razu,
gdy poprawiałam w kącie
229
prace, ojciec Nguyen Van Thich -
najwybitniejszy w Hue sinolog, który
przeszedł na katolicyzm, a zostawszy
księdzem, objął probostwo w parafii
wspieranej w rozmaitych dziełach
społecznych przez mojego ojca, wówczas
gubernatora Wietnamu Srod-kowego - podszedł
do mnie i wymruczał mi na ucho:  Widzi
pani, nie boję się z panią spotykać...".
 Bardzo to miłe z ojca strony, ale widzi
ksiądz, lubię samotność. Wolę ją od
towarzystwa tchórzy" - odrzekłam.
Na koniec przewodniczący komisji
zapowiedział audiencję u Ngó Dinh Cana.
Pośród ogólnej aprobaty poprosiłam o
wyjaśnienie, czy audiencja przewidziana
jest w porządku dziennym komisji i czy w
związku z tym jest obowiązkowa dla
egzaminatorów. Wyraznie poruszony
przewodniczący coś tam wymamrotał przez
zęby, a potem wszyscy, za wyjątkiem mnie,
udali się złożyć wyrazy uszanowania do pana
Ngó Dinh Cana, który przyjmował ze dwieście
metrów od mojego domu. Potwierdziły się
pogłoski o wszechmocy złowróżbnej szarej
eminencji Hue - przewodniczący komisji
maturalnej Anno Domini 1960 drżał jak liść.
W pociągu do Sajgonu dowiedziałam się od
dobrze poinformowanych kolegów, że moje
nazwisko znajduje się na liście osób, które
mają być wysłane na stypendium do Paryża.
Przez dalszą część podróży tym, co niegdyś
zwało się Transindochinois, targały mną
najrozmaitsze emocje - od zdziwienia po
nieufność, od sceptycyzmu po zniechęcenie.
Ponieważ trzy lata wcześniej odwiedziłam
Amerykę i Europę, a potem byłam jeszcze na
Filipinach, uważałam się za osobę
niesłychanie uprzywilejowaną. Podróże te
tak bardzo wzbogaciły moje widzenie świata,
że pragnęłam już tylko pozostać u siebie,
by móc wykorzystać swoje doświadczenia. A
przede wszystkim nie czułam się na siłach,
aby raz jeszcze zmierzyć się z piekielną
machiną, druzgocącą przeciwników reżimu.
Nie, nie zamierzałam nigdzie wyjeżdżać,
jeśli nawet kiedyś miałam takie aspiracje.
930
Tuż po powrocie do stolicy otrzymałam
rzeczywiście wezwanie do dziekana Wydziału
Literatury. Sekretarz zaprowadził mnie
wprost do jego gabinetu. Pan Nguyen Huy
Bao, który zaproponował moją kandydaturę na
ów staż, był gorliwym katolikiem, głośno
mówiącym to, co myśli, a piastowane
stanowisko zawdzięczał jedynie swoim
kompetencjom. Zdarzało mu się brać udział w
zebraniach studenckich, gdzie z
niecierpliwością oczekiwano jego odważnych
wypowiedzi. Nastawiłam uszu, słysząc
tubalny głos dziekana, pogrążonego w
gwałtownej telefonicznej dyskusji z kimś,
czyj głos wydał mi się znajomy. Prędko
dotarło do mnie, że to właśnie ja stanowię
temat kłótni, a drugi głos należy do
dyrektora gabinetu w Ministerstwie Edukacji
Narodowej. Przeciwstawiał się on mojej
kandydaturze, argumentując, że
opozycjonista nie powinien dostawać
stypendium.
Niewidoczny rozmówca, o ironio, należał do
tej samej grupy katolickich
intelektualistów związanych z uniwersytetem
co ja. Pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy
razem z jakiegoś zebrania, zaproponował mi
nawet stanowisko dyrektorki Gimnazjum Dong
Khanh w Hue. Odmówiłam wtedy, śmiejąc się -
nie potrafiłabym mu wytłumaczyć, że czułam
się bardziej użyteczna jako prosta
nauczycielka w Sajgonie niż dyrektorka
szkoły położonej we włościach Ngó Dinh
Cana. Potem doszedł jednak do wniosku, że
mnie nie lubi i od tej pory dobrze
wiedział, do jakiej kategorii obywateli
mnie przypisać. Dziekan zaś, korzystając z
prerogatyw związanych ze swą funkcją, nie
ustąpił ani o włos i w końcu przeforsował
moją kandydaturę. Kiedy odkładał słuchawkę,
nie miałam już wątpliwości:  Pojadę. Dla
honoru!" -tymi słowami pożegnałam mojego
protektora. A kiedy znalazłam się już na
ulicy, powiedziałam sobie, że dla honoru
gra warta jest świeczki i że roczny staż za
granicą to w końcu nie jest wieczność.
Rozdział XIV PARY%7ł
yjazd do Paryża nie wiązał się z
perturbacjami, jakie musiałam znieść przed
odlotem do Salwadoru, z tej prostej
przyczyny, że moje nazwisko figurowało na
oficjalnej liście stypendystów, którzy -
wyposażeni, jak należy, w paszporty
służbowe - usłyszeli z ust ministra
edukacji narodowej zalecenie, by weekendy
poświęcać raczej na wycieczki niż na jałowe
dyskusje (dosłownie!).
Był pazdziernikowy wieczór roku 1960.
Odlatywałam do Francji, ciesząc się, że
potwierdza się mój wybór zawodu
nauczycielki. Miałam też nadzieję, że
kiedy, podniósłszy swe kwalifikacje,
powrócę do Wietnamu, będę mniej zależna od
politycznych przymusów. Moja droga życiowa
wydawała się ustalona, a ponieważ miałam w
perspektywie dość szybki powrót do Saj-
gonu, żegnając się z rodziną - przede
wszystkim z ojcem, który odprowadził mnie
na lotnisko - nie popadłam w melancholijny
nastrój, jak to się zazwyczaj dzieje przy
okazji odjazdów.
W hallu lotniska Tan Son Nhut zwracał uwagę
tłum oblegający nietypowego stypendystę -
wiedziałam o nim tylko, że jest
232
to dyrektor szkoły średniej, urlopowany w
celu obrony doktoratu na Sorbonie.
Myślałam, że śnię, gdy okazało się, iż jest
to dyrektorka Gia Long, moja dawna
przełożona, która z daleka posłała mi
promienny uśmiech. Muszę się przyznać, że
nie odpowiedziałam jej z równym zapałem:
była to przecież owa harpia, która trzy
miesiące wcześniej odsądzała mnie od czci i
wiary z powodu braku gorliwości w biciu
pokłonów oficjalnej ideologii podczas mego
pobytu w Centrum Personalizmu. Nagła zmiana
jej stosunku do mnie świadczyła o tym, iż
zapewne spojrzała na mnie inaczej: nie
tylko jestem opozycjonistką, którą trzeba
poskromić, ale muszę być intrygantką, która
ma dojścia do władzy i nie należy mnie
drażnić, bo nigdy nie wiadomo, co
przyszłość przyniesie. Owa oportunistka
dołączyła tylko do szeregów nieprzychylnych
mi osób, które nie potrafiły pojąć, że
mogłam dostać stypendium, nie używając
rzekomych dojść na wysokim szczeblu.
Zmieszyło mnie to - osobiście byłam
przekonana, że stypendium zawdzięczam
wyłącznie przychylności Nieba.
W Paryżu umieszczono nas najpierw w
Instytucie Francu-sko-Wietnamskim przy
ulicy Saint-Jacques, z założeniem, że po
okresie adaptacji zostaniemy przeniesieni
gdzie indziej. Znalazłam się więc w samym
sercu Dzielnicy Aacińskiej i - nawet
wziąwszy pod uwagę mój drobny krok
mandaryneczki - o niecały kwadrans marszu
od szkoły kształcącej przyszłych
nauczycieli języka francuskiego za granicą.
Zapewniała ona dodatkową praktykę
pedagogiczną studentom, którzy zamierzali
uczyć w swych rodzinnych krajach; była [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl