, Grisham John Bractwo 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

po list ktoś przyjdzie. Przecież musieli zaglądać do skrytki chociaż raz na trzy
dni. Pacjenci tajnej kliniki rehabilitacyjnej musieli otrzymywać sporo korespon-
dencji, prawda? Chyba że była to tylko przykrywka dla oszusta, który wpadał na
pocztę raz na tydzień, żeby sprawdzić, czy i kto wpadł w zastawioną przez niego
pułapkę.
Oszust pojawił się póznym popołudniem trzeciego dnia. Przyjechał garbusem.
Zaparkował obok Neda i niespiesznie ruszył w kierunku poczty. Był w zmiętych
spodniach koloru khaki, w białej koszuli, słomkowym kapeluszu i w muszce. Wy-
glądał na niespełnionego przedstawiciela plażowej cyganerii.
W środku dnia Trevor zrobił sobie długą przerwę, którą spędził w barze U Pe-
te a. Potem przedrzemał godzinkę przy biurku, żeby odespać piwny lunch, i do-
piero co się ocknął. Otworzył skrytkę numer 4585, wyjął z niej korespondencję
i szybko przejrzał. Niemal same śmieci  wyrzucił je do kosza, wychodząc z bu-
dynku.
Ned uważnie go obserwował. Po trzech dniach nudy nareszcie coś się działo
 był podniecony i ucieszony, że cierpliwość się opłaciła. Pojechał za garbu-
sem, a kiedy kierowca zaparkował przed małą, zapuszczoną kancelarią adwokac-
ką, Ned podrapał się w głowę i mruknął:
 Prawnik?
Ruszył wzdłuż plaży, oddalając się od zabudowań Jacksonville. Minął Vilano
Beach, Crescent Beach, Beverly Beach, Flagler Beach i w końcu dotarł do swego
hotelu na przedmieściach Port Orange. Przed pójściem do pokoju wpadł do baru.
Nie było to pierwsze oszustwo, z którym miał do czynienia. Jedno zdążył już
rozpracować. Wtedy też wyczuł, że coś jest nie tak, zanim było za pózno. Przy
trzecim martini poprzysiągł sobie, że ten szwindel będzie definitywnie ostatnim.
Rozdział 13
W przededniu prawyborów w Arizonie i Michigan ludzie z ekipy Lake a sztur-
mem wzięli wszystkie media, a zwłaszcza telewizję. Zrobili to na skalę niespoty-
kaną w dotychczasowej historii prezydenckich kampanii. Przez osiemnaście go-
dzin na dobę bombardowali oba stany dziesiątkami reklam. Niektóre, te trwające
piętnaście sekund, były bardzo łagodne: przedstawiały miłą twarz Lake a, obiecy-
wały silną, zdecydowaną władzę i bezpieczniejszy świat. Inne były minutowymi
filmami dokumentalnymi na temat grózb czyhających na świat po okresie zim-
nej wojny. Jeszcze inne były ostrymi, buńczucznymi ostrzeżeniami pod adresem
terrorystów: zabijajcie ludzi tylko dlatego, że są Amerykanami, a zapłacicie za to
bardzo wysoką cenę. Wciąż pamiętano Kair i słowa te trafiały do celu.
Reklamy były odważne i świetnie wyreżyserowane przez najlepszych konsul-
tantów, dlatego ich jedynym skutkiem ubocznym mógł być przesyt. Jednakże La-
ke wkroczył na arenę polityczną zbyt pózno, żeby kogoś znudzić, a przynajmniej
nie w tym momencie. Na telewizyjny szturm w dwóch stanach wydał oszałamia-
jącą kwotę dziesięciu milionów dolarów.
Podczas głosowania we wtorek dwudziestego drugiego lutego puszczali re-
klamy nieco rzadziej i kiedy zamknięto lokale wyborcze, większość analityków
przewidywała, że Lake wygra w Arizonie i zdobędzie drugie miejsce w Michi-
gan. Cóż, gubernator Tarry pochodził z Indiany, z bratniego stanu zachodniego,
i od wielu tygodni prowadził tam intensywną kampanię.
Najwyrazniej za mało się starał. Wyborcy z Arizony postawili na swojego
ziomka, a tym z Michigan Lake też przypadł do gustu. Zdobył sześćdziesiąt sześć
procent głosów w swoim rodzinnym stanie i aż pięćdziesiąt pięć w Michigan,
podczas gdy gubernator Tarry ledwie trzydzieści jeden. Resztą podzielili się kan-
dydaci bez szans na zwycięstwo w finale.
Na dwa tygodnie przed wielkim superwtorkiem gubernator Tarry poniósł bar-
dzo dotkliwą porażkę.
Lake oglądał zliczanie głosów na pokładzie samolotu, w drodze powrotnej
96
z Phoenix, gdzie oddał głos na samego siebie. Na godzinę przed lądowaniem
w Waszyngtonie komentator CNN ogłosił go niespodziewanym zwycięzcą pra-
wyborów w Michigan i członkowie jego ekipy otworzyli butelkę szampana. Roz-
koszując się chwilą, Lake pozwolił sobie na dwa kieliszki.
Znał historię. Wiedział, że żaden z poprzednich kandydatów nie wystartował
tak pózno i nie zaszedł tak wysoko. W zaciemnionej kabinie ekrany czterech te-
lewizorów pokazywały setki liczb i cyferek, podczas gdy analitycy i różni spe-
cjaliści zachwycali się i nim, i tym, czego dokonał. Gubernator Tarry zachował
się godnie, choć wyraził zaniepokojenie, że jego nieznany dotychczas przeciwnik
wydaje na kampanię tak olbrzymie sumy pieniędzy.
Lake pogawędził grzecznie z grupką reporterów na lotnisku imienia Reagana,
po czym udał się limuzyną do kwatery głównej. Tam podziękował swoim wysoko
opłacanym specjalistom, kazał im wrócić do domu i trochę się przespać.
Dochodziła północ, gdy dotarł do Georgetown, do swojego czarującego dom-
ku przy Trzydziestej Czwartej za Wisconsin. Z towarzyszącego mu samochodu
wysiadło dwóch agentów ochrony, dwóch innych czekało na schodach. Wielo-
krotnie  i oficjalnie  proszono go, żeby mogli czuwać i w domu, lecz Lake za
każdym razem stanowczo odmawiał.
 Nie chcę was tu widzieć  warknął. Nie znosił ich, nie znał ich imion, miał
gdzieś, czy go lubią, czy nie. Uważał, że tacy ludzie nie mają nazwisk. Darzył ich
pogardą i traktował jak powietrze.
Zamknąwszy za sobą drzwi, wbiegł do sypialni i się przebrał. Zgasił światło,
jakby zamierzał pójść spać, odczekał kwadrans, cichutko zbiegł na dół i spraw-
dził, czy nikt nie zagląda przez okno. Teraz do piwnicy. Piwnica i małe okienko
 podciągnął się i otoczyła go zimna noc. Stał na dworze za maleńkim tarasem.
Zastygł bez ruchu, nadsłuchiwał chwilę i nie usłyszawszy niczego podejrzane-
go, cicho otworzył drewnianą furtkę, śmignął przejściem między dwoma domami
i wybiegł na Trzydziestą Piątą. Był sam. Otaczała go ciemność. Miał na sobie
dresy do biegania i naciągniętą na oczy czapkę. Trzy minuty pózniej wmieszał się
w tłum na M Street. Złapał taksówkę i zniknął w mroku.
Teddy Maynard poszedł spać względnie zadowolony z pierwszych dwóch
zwycięstw swego kandydata, lecz szybko go obudzono. Wiedział, że stało się coś
niedobrego. Wjeżdżając do bunkra dziesięć po szóstej rano, był bardziej przestra-
szony niż rozezlony, chociaż w ciągu ostatniej godziny zdążył zaliczyć całą gamę
emocji. Czekał na niego York w towarzystwie starszego agenta Devilla, drobne-
go, nerwowego człowieczka  po jego twarzy widać było, że od wielu godzin nie
zmrużył oka.
 No to mówcie  warknął Teddy, rozglądając się za kawą.
Mówił Deville.
97
 Dwie minuty po północy  zaczął  obserwowany pożegnał się z agenta-
mi ochrony i wszedł do domu. Dokładnie piętnaście minut pózniej wyszedł przez
okno w piwnicy. Na wszystkich drzwiach i oknach domu zainstalowaliśmy czuj- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl