, (28) Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i ... Sekret alchamika Sędziwoja 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dotrzeć do biblioteki od innej strony?
Zamyśliłem się.
- Coś mi zaczyna świtać - powiedziałem. - Pan Aaron ma jedną stronę księgi.
Założyliśmy, że to karta z kopii kopenhaskiej, a tymczasem to może być kawałek księgi
Storma!
- To ciekawe przypuszczenie trzeba natychmiast sprawdzić!
Ruszyliśmy dziarskim krokiem przez Rynek i niebawem znalezliśmy się w
przytulnym wnętrzu antykwariatu.
- Chcą panowie wiedzieć, od kogo kupiłem tę stronę  Niemej księgi ? - uśmiechnął
się pan Aaron. - No nie wiem, zasadniczo etyka zawodowa zabrania nam informowania o
szczegółach transakcji...
Zamyśliłem się głęboko.
- Jesteśmy tu niejako służbowo... - powiedziałem.
Kiwnął głową.
- No niech będzie - mruknął. - Też mi zależy na tym, żeby to dzieło ujrzało wreszcie
światło dzienne...
Kartkował przez dłuższą chwilę swoje rejestry.
- Mam. Robert Aulich - powiedział wreszcie. - Prawie równo rok temu...
- Aulich - syknął pan Tomasz. - A więc jednak on.
- Znacie go? - zainteresował się Aaron.
- Tak. Dostał jako działacz partyjny biurko razem z mieszkaniem.
- Biurko? - brwi starego antykwariusza uniosły się do góry.
Wyjaśniłem mu pokrótce całą zagadkę.
- To nie on - zaprotestował. - Ten, który mi to sprzedał, miał najwyżej dwadzieścia
lat...
- Syn albo wnuk wyprzedaje dziadkową kolekcję - mruknął pan Tomasz. - Jeśli wolno
zapytać...
- Ile za to dałem? Od razu zobaczyłem, że on nie wie, co przyniósł, więc dałem
absolutne grosze i obiecałem więcej pieniędzy za resztę. Ale on powiedział, że ma tylko to.
- Jedną kartę wyciął, ale widząc, że cena nie jest zachęcająca, zrezygnował z dalszych
- mruknąłem. - Co robimy?
- Trzeba będzie się przejść do Aulicha i zobaczyć, czy ma ochotę porozmawiać o
reszcie manuskryptu - zadecydował szef.
No i ruszyliśmy. Zapadł już ponury jesienny zmrok.
- Sądzi pan, że nam to odda? - zapytałem.
- Raczej nie. Ale nie mam innego pomysłu - westchnął.
Zatrzymałem samochód przed willą. Podeszliśmy do furtki, gdy nieoczekiwanie drzwi
głośno trzasnęły i ktoś solidnie kopnięty w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę,
zwalił się po schodkach do ogrodu.
- Ty czerwony złodzieju! - wrzasnął podnosząc się ze ścieżki.
Drzwi ponownie się otworzyły i spuszczono psa. Lżący poderwał się. Cichy syk
pozwolił się domyśleć, że użył wobec szarżującej bestii miotacza pieprzu. Pies przez chwilę
tarł pysk łapami, a potem poderwał się i znowu ruszył w jego stronę. Przybysz jednym susem
przesadził ogrodzenie oddzielające go od ulicy.
- W więzieniu zgnoję, bandyto! - krzyknął w stronę domu.
- Aadnie tak złorzeczyć blizniemu? - zapytał łagodnie szef.
Uciekinier dopiero teraz nas zauważył. Odruchowo spróbował strzepnąć błoto i liście
poprzyklejane do marynarki. Na oko sądząc miał około siedemnastu lat. Pociągła
arystokratyczna twarz, jasne oczy i gesty wskazujące na doskonałe opanowanie trudnej sztuki
poruszania się w sposób dystyngowany.
- Przepraszam - wybąkał. - Ale trochę mnie wyprowadził z równowagi.
Jedno oko napuchło mu, widocznie oprócz kopniaka dostał wcześniej jeszcze kilka
ciosów.
- Nie wiedzą panowie, gdzie tu jest najbliższy szpital? Chciałbym zrobić obdukcję
lekarską...
- Nie mam pojęcia - szef wzruszył ramionami. - Ale jeśli pan sobie życzy, mamy w
samochodzie apteczkę...
- Bardziej przydało by się trochę herbaty z termosu, to zrobiłbym ciepły okład...
- Termosu niestety nie mamy - pan Tomasz wyraził ubolewanie.
- Ciepły okład? - zdziwiłem się. - Lepszy zimny.
- Nie, ciepły. Wprawdzie nie łagodzi bólu, ale za to rozszerza naczynia włosowate i
krew odpływa z uszkodzonej tkanki, dzięki czemu nie ma potem problemów z siniakami -
uśmiechnął się. - Panowie też do tej czerwonej pijawki?
- Niestety - wzruszyłem ramionami. - Obowiązki wzywają...
- Idziecie go aresztować? - zaciekawił się.
- Nie, niestety nie.
- Szkoda - mruknął. - Zażądał dziesięciokrotnej ceny rynkowej. Skąd ja mu wytrzasnę
sto pięćdziesiąt tysięcy złotych? Panowie pozwolą, że pożegnam...
Zniknął w perspektywie ulicy.
- Zastanawiające - mruknął szef. - Czym naraził się gospodarzowi do tego stopnia, że
wyleciał z takim hukiem na ulicę?
- Nie wiem, ale nie wyglądał na akwizytora - powiedziałem.
- Co ci przyszło do głowy? - zagadnął.
Wskazałem wiszącą na płocie tabliczkę:  Domokrążcy będą bici i szczuci psem.
Zostaliście ostrzeżeni .
Pan Tomasz wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka przy furtce.
- Może powinniśmy przyjść jutro - zauważyłem. - Może być teraz wściekły.
- Jutro może być za pózno. Nasze drogie przeciwniczki pewnie już kombinują, jak się
dobrać do księgi. Mogą nas przelicytować, gdy będziemy spali...
- Przelicytować - mruknął szef. - Ten chłopaczek miał za coś zapłacić dziesięć razy
więcej niż wartość rynkowa. Ciekawe, co to mogło być?
- Coś warte około piętnastu tysięcy złotych - policzyłem natychmiast.
Pan Samochodzik ponownie nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się i z domu
wyszedł potężny, ponury facet. Na rękawie miał naszywkę z napisem:  Ochrona .
- Czego? - warknął na nasz widok.
- Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chcemy rozmawiać z panem
Aulichem.
- Wynocha - oświadczył strażnik i odwróciwszy się odszedł zamykając drzwi.
Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni.
- No cóż - powiedział pan Tomasz. - Przecież nie będziemy się włamywać...
Zaczęło kropić. Ruszyliśmy wolno do samochodu. Wiedziałem już, co zrobię nocą.
ROZDZIAA TRZYNASTY
GASNCE LATARNIE " TROPEM KABLA " WIELKA KROWA "
DAMA Z LASEREM " ROZPRUTY SEJF " ALARM " UCIECZKA
O czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. W  czerwonych beretach uczyli nas,
że to pora nocy, gdy ludzie śpią najmocniej. Niebo zasnuły deszczowe chmury. Deszcz już
nie padał, ale wszędzie stały kałuże. Cichutko przemknąłem się aleją Kasztanową. Unikałem
jak mogłem kręgów światła rzucanych przez latarnie. Wreszcie dotarłem do ogrodzenia domu
Aulicha. Przylgnąłem do metalowych prętów i rozejrzałem się wokoło. Zwiatła latarni lekko
przygasły. Ruszyłem wzdłuż ogrodzenia i nieoczekiwanie natknąłem się na wyrwą. Ktoś
wyciął kilkanaście prętów. Końcówki sterczące z podmurówki dymiły dziwnie. Splunąłem
ostrożnie na pierwszy z nich.
Zaskwierczało. Były silnie rozgrzane.
- Ki diabeł? - zdziwiłem się.
Przeskoczyłem do ogrodu i ukryłem się w cieniu krzaków. Latarnie powoli wracały do
normalnej jasności. Ruszyłem ostrożnie naprzód, rozglądając się za psem. Wolałem nie
natknąć się na tę bestię. Nieoczekiwanie znowu pociemniało. Spostrzegłem gruby kabel
biegnący przez zroszoną trawę. Poszedłem jego śladem. Nagle gdzieś koło ogrodzenia
usłyszałem łoskot i stłumione przekleństwo. Padłem natychmiast płasko i wtoczyłem się pod
krzaki. Ktoś podniósł się z ziemi, latarnie wracające do pełnej jasności oświetliły na moment
niewysoką sylwetkę. Nisko pochylona postać przemknęła pod ścianą domu.
- Robi się tłoczno - mruknąłem sam do siebie.
Cichutko podążyłem w ślad za tajemniczym nocnym gościem. Człowiek przemknął do
spalonej części domu i bez większego wysiłku podciągnął się do jednego z wypalonych
okien. Po chwili zniknął wewnątrz. Ruszyłem naokoło i po chwili znalazłem drzwi, które
zapewne jeszcze przed godziną zabite były deskami. Teraz kawałki drewna leżały wokoło,
dziwnie pociemniałe przy krawędziach. Przekroczyłem próg.
W powietrzu unosił się obcy, ale dość przyjemny zapach. Kojarzył mi się z
dzieciństwem. Chyba już kiedyś go czułem. W cegielni na wsi, niedaleko pola dziadków. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl