, Dobraczyński Jan Dzieci Anny 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wąs i mutacja nadała głosowi niskie brzmienie.
- Nie chodź tam, Anka.
- Dlaczego?
- Urwijmy się. Nudno. Śmierdzi szkołą. Matki tiu-tiu-
-tiu, belfry nadęte...
- Będzie można potańczyć.
- Zależy ci na tym? .
- Nie...
- To chodźmy.
- Dokąd?
- Tak, przed siebie. Fajna noc. Nie musisz się przecież opowiadać. Zresztą
myślą, że jesteś w budzie,
- Babka czeka. Ojciec chciał przyjść, ale coś mu wypadło. Może jeszcze
przyjść.
- Przyjdzie, zobaczy, że cię nie ma, i pójdzie. A babka może raz poczekać.
No nie? Na całą noc nie idziemy. Skoczymy nad Świder i wrócimy.
Bez słowa kiwnęła głową. Skręcili w boczną ulicę. Wziął ją za rękę i szli
jak para grzecznych dzieci. Ale po chwili puścił jej dłoń i objął ją wpół.
Był spocony. Rozplatał krawat i włożył go do kieszeni. Jeszcze
przeszli jedną uliczkę. Nagle zatrzymał się. Gwałtownie przycisnął usta do
jej ust. Ktoś szedł uliczką - ale oni pozostali przytuleni, związani
pocałunkiem. Przeszły jakieś dwie kobiety. Mijając ich coś szeptały do
siebie, może były zgorszone widokiem całującej się pary.
Długi, zamraczający pocałunek skończył się. Chłopiec
zapytał:
- Przestraszyłaś się tych bab?
- Nie. Ale nie lubię, jak się ktoś gapi.
- Na mnie mogą patrzeć. Już czuję, jak ślinka leci starym próchnom.
Myślisz, że one nie miałyby ochoty?
- Zwariowałeś?
- Wcale nie zwariowałem. Znam się na tym. Taka jedna z drugą lubi pouczać.
Ale gdyby ją kto przycisnął w ciemnym kącie, oho! Myślisz, że to się
kończy, kiedy człowiek przestaje być młody?
- Obrzydliwe.
- Pewno, że obrzydliwe. Ale tak jest. Ruszyli dalej objęci ramionami.
- Więc będziesz zdawać do teatralnej? - pytał.
- Będę. Złożyłam papiery.
- Wojkowski cię nakręcił?
- Nikt mnie nie nakręcał.
- Gadanie. Zawrócił ci w głowie. Naopowiadał, że masz talent.
- Mam talent. Moja matka miała też iść do teatru, ale ojciec się nie
zgodził.
- To on taki? A przyjmą cię? Trzeba mieć punkty. A twój siedział.
- Mam na świadectwie dobre stopnie, to się wyrówna. I zobaczysz - zdam
dobrze.
- Taka pewna jesteś? Cholera, ja nie jestem o siebie wcale taki pewny.
Wiesz co, Anka? Nie idź do tej szkoły.
- A do jakiej mam iść?
- Do żadnej. Pryśnijmy z tego bajzlu. Co tu za życie!
- Chcesz uciec z Polski?
- A pewno. Co to za Polska? Ludowa Ojczyzna! Niech ją gęś kopnie! Smród,
brud i ubóstwo. Ten twój ojciec to chyba wariat, że wrócił.
- Babka napisała, aby wrócił.
- A on jak głupi usłuchał? Powinien się był dobrze tam urządzić,
sprowadzić potem ciebie, a ty mnie...
- Jeszcze bym się może zastanowiła.
- Dałbym ci!
Zatrzymał się i ogarnąwszy ją mocno ramionami całował łapczywie. Jego
drżące palce zaczęły szarpać guziki jej bluzki. Ale ona odsunęła jego dłoń.
- Zostaw - wysunęła się z jego objęć.
- Coś ty taka?
- Taka jestem, jaka jestem. Myślisz, że każdy ma zawsze ochotę?
- No to co? Brykniemy?
- W tej chwili nie.
- Nie masz racji Znowu będziesz chodziła do szkółki. Tak ci na Wojkowskim
zależy?
- Na nikim mi nie zależy.
Szli dalej pustą ulicą między płotami.
- Ten twój ojciec - powiedział - to dziwny facet. Wygląda, że jeszcze na
chodzie. Nie ma jakiejś babki?
- Tam miał...
- To, jak go tylko puszczą, poleci do niej, a ciebie zostawi, abyś się
opiekowała starą.
- Nie... Myślę, że nie.
- Wierzysz mu? Tym wapniakom nie można wierzyć.
Wszystko wykręcą, aby móc sobie ułożyć wygodne życie. Będą opowiadali, że
się bili i dlatego im się należy. A my to byśmy się nie bili? Jeszcze
lepiej niż oni.
- Chciałbyś się bić?
- Pewno, że chciałbym. Jak jest mordobicie, to się przynajmniej coś
dzieje. Będziemy się jeszcze bili, zobaczysz.
- Z kim?
- Pytasz? Z Ruskimi. Jeden miał tylko rację, bo się z nimi bił, to ten
Piłsudski...
- A kto to taki?
- Nieważne. Grunt, że się bił z Ruskimi. Dlatego o nim w budzie ani
mru-mru. Boją się nawet wspomnieć. Mówię ci: będziemy się jeszcze bili.
- Mnie tam bicie nie ciągnie.
- E, bo tak cię wychowała ta twoja babka. Ale inne dziewczyny u nas to też
myślą, że przydałoby się trochę naparzania.
Ulica skończyła się. Wyszli na otwartą przestrzeń. Nie było dalej chodnika
tylko głęboki piasek. O kilkadziesiąt kroków dalej krętym, szerokim nurtem
płynęła rzeczka. Ale Anka zatrzymała się.
- Nie pójdę w ten piach. Zniszczę pantofle i pończochy.
- To zdejm, chodź boso.
- Nie. Już trzeba wracać. Ojciec może mnie szukać.
- Myślałem, że się wykąpiemy.
- Wariat. Bez kostiumu? Żeby wszyscy przybiegli oglądać.
- Wszyscy śpią.
- Dobrze, dobrze. Nie namówisz mnie. Wracamy. Poszła przodem, niechętnie
poszedł za nią.
- Ty, Anka - narzekał - nie masz zrywu. Myślałem, że dziś, żeby uczcić
maturę...
- Może mam, może nie mam. Moja sprawa.
Gdzieś w połowie ulicy usłyszeli przed sobą śmiechy. Zamajaczyły jasne
bluzki dziewcząt. To szła cała grupa ich koleżanek i kolegów.
- A wy skąd? Ze Świdra? Kąpaliście się? - padały pytania. - Zawracajcie, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl