, Heller_Joseph_ _Teraz_i_wtedy 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przysiąść. Zamiast tego bez przerwy właziliśmy do wody i wyłaziliśmy z niej,
skakaliśmy z drewnianego pomostu prowadzącego na usypany z głazów falochron
albo biegliśmy na jego kraniec, żeby odpocząć lub popatrzeć na dziwacznych
osobników, którzy siedzieli tam godzinami, ze spławikami, wędziskami i
kołowrotkami, i nigdy nie złapali niczego poza cholernymi pomarańczowymi
krabami. My mogliśmy ich złowić, ile tylko chcieliśmy, rozbijając muszlę
oderwanego od skały małża i zanurzając go w wodzie na sznurku przewleczonym
przez jeden z otworów. Nie mieliśmy jednak pojęcia, co z nimi potem zrobić.
Dopiero kiedy do kamienicy po drugiej stronie ulicy wprowadziła się włoska
rodzina, odkryłem ze zdumieniem i chwilowymi mdłościami, że małże i kraby
można jeść.
- Dokąd z tym idziesz? - zapytałem któregoś dnia Dolly Partini, kiedy wracała
z plaży z wiadrem czarnych małży.
Dopiero wiele, wiele lat pózniej odważyłem się ich spróbować i dziś zanoszę
się optymistycznym chichotem za każdym razem, gdy widzę je w menu nowej
restauracji, podawane w normandzkim białym rosole lub z czerwonym sosem
marinara.
Nauczyliśmy się pływać w płytkiej wodzie w wieku siedmiu, ośmiu lat. Fale
na Coney Island rzadko kiedy są wysokie i nawet gdy morze jest wzburzone, nigdy
nie jest tak wzburzone jak na innych atlantyckich plażach. Brzeg jest osłonięty z
jednej strony przez wyrastający z New Jersey cypel Sandy Hook, z drugiej przez
stanowiącą część Queens plażę Rockaway i nie wychodzi na otwarte morze. Kiedy
odważyliśmy się już unosić na wodzie  jak trup i odkryliśmy, że możemy tak
pozostawać dłużej niż przez jeden lub dwa wymachy ramion, zaczynaliśmy się
szykować do dopłynięcia do  trzeciego pala . W rzeczywistości nie był to pal, lecz
lina łącząca dwa pale wbite w dno w najdalszym punkcie strzeżonego kąpieliska.
Grube pale stały w równoległych rzędach i odległość od tego najbliższego, przy
brzegu, do najdalszego, trzeciego, wynosiła najwyżej czterdzieści, pięćdziesiąt
jardów. Podczas odpływu mogliśmy przejść więcej niż połowę drogi i kiedy
zebraliśmy się już na odwagę, pokonać drugą połowę, trzymając się liny. Przy
drugim i trzecim palu graba konopna lina była przymocowana powyżej poziomu
wody, w związku z czym musieliśmy ją puścić, opłynąć pal i złapać w miejscu, gdzie
ponownie się obniżała. Dzień, kiedy udało nam się dotrzeć - nieważne jak - do
trzeciego pala, był dniem naszego triumfu i chwały. Ten, kto potrafił bez lęku pływać
regularnie tam i z powrotem, zdobywał określony status w młodej męskiej
społeczności. Jedynym morskim wyzwaniem, któremu musiał jeszcze wtedy
sprostać, była boja dzwoniąca, unosząca się na wodzie w odległości pół mili od
brzegu, ćwierć mili, a może pięćset jardów za liną trzeciego pala.
Boja była jasnoczerwona i dzwoniła tak niestrudzenie, że wkrótce ogłuchliśmy
na jej dzwięk, podobnie zresztą jak na hałas elektrycznych tramwajów jeżdżących
tuż obok Surf i troszeczkę dalej Railroad Avenue. Nocujący u nas po raz pierwszy
krewni byli wstrząśnięci intensywnością i różnorodnością hałasów, które musieli
znosić i na które nasza rodzina zdążyła się już dawno selektywnie uodpornić. W
naszej niewinności i ignorancji nazywaliśmy wtedy tę boję bellboy. Dopiero po
skończeniu anglistyki na Uniwersytecie Nowojorskim, zrobieniu magisterium na
Columbii, kolejnym roku anglistyki na stypendium Fulbrighta w Oksfordzie oraz
dwuletnim nauczaniu angielskiego na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, w trakcie
rozmowy z moim znajomym, Marvinem Greenem, który od dziecka uwielbiał
żeglować i sprzedawał diapozytywy, w czasie gdy ja zamawiałem je, pracując w
dziale promocji magazynu  Time , otworzyły mi się oczy: wyrazu buoy, boja, nie
wymawia się  boj jak w buoyant, lecz bardziej poprawnie  bu-ej , jak w żadnym
innym angielskim wyrazie, który znam. Słysząc po raz pierwszy jego wymowę,
zaśmiałem się szyderczo, i myślałem, że zwariował. Oczywiście zaraz pobiegłem to
sprawdzić w słowniku. Moja wersja wciąż bardziej mi się podoba.
Dopłynięcie do boi dzwoniącej nie było zbyt niebezpieczne, jeśli, po pierwsze,
umiało się pływać, po drugie, wiedziało, jak do niej dotrzeć. Nie sposób było
naprawdę przygotować się wcześniej do tego zadania. Nadchodził po prostu dzień,
kiedy ten z nas, kto tam jeszcze nie był, dochodził do wniosku, że potrafi tego
dokonać, i dołączał cały spięty do grupy innych chłopców, którzy dopłynęli do boi
dzwoniącej i udało im się jakoś przeżyć. Bez względu na to, jak odważni i młodzi,
byliśmy jednak zbyt ostrożni i rozsądni, żeby próbować samemu.
Stojące daleko w wodzie, przechylające się w lewo lub w prawo czarne
portowe pale mówiły nam, jaki jest kierunek prądu, i w zależności od tego szliśmy
kilka przecznic w górę lub w dół plaży. Chodziło o to, by prąd nie oddalił nas, lecz
raczej poniósł w stronę unoszącej się na wodzie małej boi z okrągłą platformą
dookoła, która była naszym celem. Tam dalej był na ogół dość silny i gdybyśmy
pomylili się w obliczeniach i minęli boję, obawiam się, że wyczerpani poszlibyśmy
na dno. Byliśmy zbyt młodzi i na pewno nie dość zahartowani, żeby pokonać
odległość tam i z powrotem bez odpoczynku.
Na początku płynęliśmy całą grupą prosto do liny przy trzecim palu. Tam
zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby złapać oddech, podbudować morale i
uzupełnić zużyte zapasy energii. Potem, za ogólną zgodą, ruszaliśmy nie w stronę
boi, lecz prosto przed siebie, licząc na to, że prąd poniesie nas ku unoszącemu się na
wodzie obiektowi. Płynęliśmy niespiesznie, na zmianę pieskiem i wygodną odmianą
stylu bocznego. Posuwając się naprzód, prowadziliśmy urywaną rozmowę, której
wyłącznym celem, choć nie mówiliśmy tego głośno, było wzajemne dodanie sobie
odwagi. Im dalej znajdowaliśmy się od brzegu, tym bardziej staraliśmy się trzymać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl