, London Jack Jerry z wyspy 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kapitan majaczył nieprzytomnie na koi.
Jerry, który nigdy nie miał malarii, nie rozumiał, co się dzieje. Ale w jego sercu obudził się
wielki niepokój, ponieważ Kapitanowi coś groziło. Van Horn nie poznał Jerry'ego nawet wówczas,
kiedy ten wskoczył do koi na jego dyszącą pierś i począł mu zlizywać z twarzy gryzący, gorączkowy
pot. Dziko rozlatane ręce Kapitana odtrąciły psa i rzuciły go gwałtownie na ściankę koi.
To nie była szorstkość serdeczna ani też szorstkość Borckmana, który odpędzał go nogą. To był
przejaw choroby Kapitana. Jerry nie wyrozumował sobie tego wniosku. Ale zachował się
prawidłowo, tak jakby go wyrozumował. Prawdę mówiąc, zważywszy nieścisłość jednego z
najściślejszych języków świata, powiedzieć można jedynie, że Jerry wyczuł różnicę w owej
szorstkości.
Siadł tuż poza zasięgiem niespokojnej, młócącej ręki, pragnąc podsunąć się bliżej i znowu
polizać twarz boga, który go nie poznawał, choć przecie kochał tak bardzo  i z drżeniem serca
dzielił i przeżywał wraz z Kapitanem jego cierpienia.
 Ty, Clancey  bełkotał Van Horn.  Fajna dzisiaj robota... nie może być lepszej ekipy dla
oczyszczenia tego, co narobili motorniczy... Lewar numer trzy, Clancey... Wlez pod przód...  A w
miarę jak przeobrażały się zwidy jego koszmaru:  Tss, malutka... tak mówisz do tatusia... każesz
mu czesać swoje śliczne złote włoski... Jak gdybym nie umiał... a przecież czesałem je przez te
siedem lat... lepiej niż mamusia, kochanie, lepiej niż mamusia. Ja jeden mam złoty medal za czesanie
ślicznych włosków mojej ślicznej córeczki... Wyrywa się! Dać tam ster na burtę! Liny od kliwra i
topsla! Pełnym wiatrem! Pełnym... Ach, idzie jak zaczarowany statek, bo taki jest na morzu... Tylko
trochę uniosę... nie więcej. Blackey, jeżeli tyle zapłacisz za obejrzenie moich kart, co ja za to, by
zajrzeć w twoje, to coś niecoś zobaczysz, możesz mi wierzyć !
I tak ta wikłanina nie powiązanych wspomnień płynęła z ust Kapitana, który rzucał się i machał
rękami, podczas gdy Jerry, przyciśnięty do ścianki koi, trapił się, że nie może przyjść mu z pomocą.
Wszystko, co się działo, było dla niego niepojęte. Nie więcej wiedział o grze w pokera niż o
kierowaniu statkiem, usuwaniu rozbitych wozów tramwajowych w Nowym Jorku czy o czesaniu
długich, złocistych włosów umiłowanej córeczki w małym mieszkanku w Harlem.
 Obie nie żyją  powiedział Kapitan, gdy przyszła nowa faza majaczenia. Wyrzekł to
spokojnie, jak gdyby mówił, która godzina, po czym zajęczał:  Och, te śliczne, cudne, złote jej
warkocze !
Przez chwilę leżał bez ruchu i szlochał, jakby mu serce miało pęknąć. Teraz nadarzyła się
Jerry'emu upragniona sposobność. Wpełznął pod rozlataną rękę, przytulił się do Kapitana, położył mu
głowę na ramieniu ledwie dotykając policzka zimnym nosem i wtedy uczuł, że ręka przyciąga go i
przyciska mocniej. Zgięła się w kiści i poczęła gładzić go pieszczotliwie, a ciepłe dotknięcie
aksamitnej sierści widać odmieniło bieg chorobliwych majaczeń Kapitana, bo mruknął zimno,
zaciekle i złowrogo:
 Jeżeli któryś czarnuch bodaj łypnie okiem na tego psiaka...
VIII
W pół godziny pózniej na ciało Van Horna wystąpiły niezwykle obfite poty, zwiastujące
przesilenie ataku malarii. Van Horn doznał olbrzymiej fizycznej ulgi, a ostatnie opary delirium
pierzchły z jego mózgu. Był jednak bezwładny i osłabiony; odrzuciwszy koce poznał Jerry'ego, lecz
zaraz zapadł w ożywczy, zdrowy sen.
Obudził się dopiero w dwie godziny pózniej i ruszył na pokład. W połowie schodni zatrzymał
się, postawił Jerry'ego na górze i wrócił do kabiny po zapomniany flakon z chininą. Ale nie zaraz
przyszedł do Jerry'ego. Uwagę jego przyciągnęła długa szuflada pod koją Borckmana. Zamykająca ją
drewniana gałka była urwana, a wysunięta daleko szuflada zwisała pod takim kątem, że zadawszy się
nie wypadła na podłogę. Sprawa była poważna. Kapitan nie miał większych wątpliwości, że gdyby
ubiegłej nocy, podczas szkwału, szuflada wypadła, nie pozostałoby ani śladu z  Arangi" i z
osiemdziesięciu dusz znajdujących się na jego pokładzie. Była ona bowiem wypełniona całym
mnóstwem lasek dynamitu, pudełek ze spłonkami, zwojów lontu, ołowianych ciężarków, narzędzi
żelaznych oraz licznych pudełek amunicji karabinowej, rewolwerowej i pistoletowej. Kapitan
uporządkował i posortował jej zawartość, a potem za pomocą śrubokrętu i dłuższej śruby
przymocował na powrót gałkę.
Tymczasem Jerry'ego spotkała nowa przygoda, nie należąca do najprzyjemniejszych. Czekając na
powrót Kapitana, spostrzegł przypadkiem dzikiego psa, który bezczelnie wylegiwał się na pokładzie,
o kilkanaście stóp od swej kryjówki pod skrzynkami. Jerry natychmiast zaczął go podchodzić na
sztywnych łapach. Powodzenie zdawało się być zapewnione, gdyż dziki pies leżał z przymkniętymi
oczami i najwyrazniej drzemał.
W tejże chwili oficer, który kroczył od dziobu w kierunku ukrytej między workami yamów
butelki, zawołał:  Jerry!" niezwykle chrapliwym głosem. Jerry stulił uszy i pomerdał życzliwie
ogonem, ale dał do zrozumienia, że ma zamiar dalej podkradać się do swego wroga. Dziki pies zaś
na dzwięk głosu oficera szybko otworzył oczy, łypnął w kierunku Jerry'ego i myknął do swej dziury,
gdzie natychmiast obrócił się, wytknął łeb, wyszczerzył zęby i warknął z tryumfalnym wyzwaniem.
Pozbawiony zdobyczy przez nieoględność oficera, Jerry zawrócił do schodni, aby tam czekać na
Kapitana. Ale Borckman, który po wielu haustach miał mózg przyćmiony, upierał się przy swoim, jak
to zwykle pijacy. Po dwakroć przywołał rozkazująco Jerry'ego i po dwakroć Jerry stuliwszy łagodnie
uszy i pomerdawszy ogonkiem wyraził przyjaznie swą niechęć. Potem wytknął głowę nad krawędz
schodni szukając w kajucie Kapitana.
Borckman przypomniał sobie pierwotny swój pomysł i wyciągnął butelkę, którą przechylił z [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl