,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ale doktor Krantz nie rezygnował. Tak jak jego podopieczni - agenci specjalni Smith i Johnson, których odsunięto od mojej sprawy i których w pewien sposób mi brakowało - nie zrażał się odmową. Miałam wrażenie, że ciągle czai się gdzieś w pobliżu, czekając, aż powinie mi się noga i będzie mógł mi udowodnić, że wcale nie straciłam swoich zdolności. Niespecjalnie mi się to podobało, bo nie był ani taki urodziwy jak agentka specjalna Smith, ani tak zabawnie nie reagował na zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz budził tylko... strach. Dlatego, kiedy zobaczyłam go na tym polu, aż podskoczyłam ze strachu. - Doktor Krantz - powiedziałam, kiedy wzięłam się w garść na tyle, że mogłam mówić w miarę normalnym głosem. - To pan. Witam. - Cześć, Jessico. Krantz ma jajowatą głowę, całkiem łysą na czubku, czego nie było akurat widać, bo nosił naciągnięty na czoło kapelusz. Pewnie myślał, że dzięki temu wygląda przystojniej. Jego wzrok prześlizgnął się po Robie, którego już kiedyś spotkał, tyle że nie u nas w salonie, rzecz jasna. - Dobry wieczór, panie Wilkins - powiedział, skłaniając głowę. - Dobry - odparł Rob. Puścił moją dłoń, żeby chwycić mnie za ramię i pociągnąć. - Właśnie odchodziliśmy. - Chwileczkę, młody człowieku - rzekł doktor Krantz. - Chciałbym zamienić słówko z panną Mastriani, jeśli można. - Taa? - mruknął Rob. Naukowców w służbie rządu Stanów Zjednoczonych darzył nie większą sympatią niż gliniarzy. - Jessica nie ma panu nic do powiedzenia. - On ma rację - zwróciłam się do Krantza. - Naprawdę nie mam. Do widzenia. - Rozumiem. - Sprawiał wrażenie rozbawionego. - Zgaduję, że znalezliście się na miejscu zbrodni przez czysty przypadek? - Tak - potwierdziłam ochoczo. - Przejeżdżałam tędy w drodze do domu, wracając od Roba. - Chyba słyszałem, jak mówiłaś tamtym panom, że ofiara zbrodni jest przypadkiem twoim sąsiadem. - To pan jest agentem rządu - ja na to. - Powinien pan lepiej się w tym orientować. Ja bym się czuła koszmarnie, gdyby jakiś dzieciak zginął podczas mojej służby. Wyraz twarzy doktora Krantza nie zmienił się. Jak zwykle zresztą. Nie byłam, więc pewna, czy moje słowa do niego dotarły, czy nie. - Chcę ci coś pokazać, Jessico - powiedział, podając mi zdjęcie, które wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Na fotografii widniała kładka, o której wspomniała pani Lippman przy obiedzie. Ta, na której pojawiło się graffiti, będące według jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym gangu. Przyjrzałam się obrazkowi w zimnym świetle reflektora. Czerwony zygzak wyglądał znajomo. Widziałam go już. Ale gdzie? W naszym mieście nie spotyka się graffiti zbyt często. Jakieś Rick kocha Nancy w kamieniołomach albo Jaguary górą na ścianie sali gimnastycznej rywalizującej z nami szkoły średniej. To właściwie wszystko. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłam zobaczyć ten czerwony zygzak. I nagle mnie olśniło. Na piersi Nate'a Thompkinsa. - Czy to jest związane z gangiem? - spytałam, oddając zdjęcie Cyrusowi Krantzowi. Włożył fotografię do kieszeni. - Nie - odparł, zapinając płaszcz. Doktor Krantz jest wyjątkowo schludny. U nas w domu nie zostawił ani jednego okruszka na talerzu. A biscotti mamy jest bardzo kruche. - To - poklepał się po kieszeni - było ostrzeżenie. To zaś - wskazał niebieską plandekę - to dopiero początek. - Początek czego? - zapytałam. - Tego, niestety, jeszcze nie wiemy. Zawrócił w miejscu i ruszył przez pole w stronę swojego samochodu. Poczekaj, miałam na końcu języka. Jak mogę pomóc? Przypomniałam sobie jednak, że rzekomo opuściły mnie nadzwyczajne zdolności. Nie mogłam, więc ofiarować mu pomocy. Zresztą, co mogłam zrobić? Nikogo nie poszukiwano. Już nie. Przez resztę drogi do domu jechałam wolno. Nie, dlatego, że bałam się, że mnie złapią. Strasznie się bałam tego, co zastanę na Lumbley Lane. Nawet pomruk Robowego motocykla za plecami nie działał pokrzepiająco. Kiedy tylko wjechaliśmy w moją ulicę, zobaczyłam migocące światła. Szeryf musiał nadać przez radio uzyskaną ode mnie informację, bo przed domem Thompkinsów stały już dwa wozy policyjne. Doktor otwierał właśnie drzwi policjantom, którzy stali na progu z czapkami w rękach. Rob, zakończywszy z powodzeniem misję odstawienia mnie na łono rodziny, machnął mi ręką na pożegnanie i pognał z powrotem ulicą. Kiedy weszłam do domu, wszyscy stali z twarzami przyciśniętymi do szyb w salonie. Wszyscy, z wyjątkiem Douglasa, który pewnie siedział w swoim pokoju (nie przepada za migającymi światłami, bo przypominają mu podróże ambulansem, jakie odbył). - Och, Jess - odezwała się mama na mój widok. Ze stołu już sprzątnięto. Goście, poza [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|