,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nią, jakby jej nie poznawał. Wtem coś jakby atak bólu wstrząsnęło jego ciałem, odbijając się smutkiem w oczach. Niemalże słyszała jego myśli: Nie wierzyłem pani. Nie rozumiałem. Nie wiedziałem. Ogromnie to Tess poruszyło, bardziej nawet niż sam szloch. Podeszła do nich i usiadła obok Lois Monroe. - Poszła do niego zapytać, czy chciałby jeszcze trochę szarlotki zaczął Monroe. - Jego... jego nie było. Zostawił wiadomość. - Czując, że tego właśnie mu potrzeba, Tess wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Chwycił ją mocno i hamując łzy mówił dalej: Napisał, że jest mu przykro, że... że żałuje, iż nie jest inny. Napisał, że teraz wszystko będzie lepiej i że wróci w innym życiu. Ktoś go zauważył... - Palce Monroe'a zacisnęły się na jej dłoni. Zamknął oczy, za wszelką cenę starając się odzyskać nad sobą panowanie. - Ktoś widział, jak skacze, i wezwał policję. Przyjechali... przyjechali do nas w chwili, gdy właśnie zorientowaliśmy się, że Joey zniknął. Nie wiedziałem, co robić, a więc zadzwoniłem po panią. - Joey wyzdrowieje. - Zaciskając dłonie, Lois odsunęła się od Tess. - Zawsze troszczyłam się o niego. Wszystko będzie dobrze i wszyscy razem wrócimy do domu. - Zachowując dystans, odwróciła głowę na tyle, aby spojrzeć na Tess. - Powiedziałam pani, że on już pani nie potrzebuje. Joey nie potrzebuje ani pani, ani kliniki, ani dalszego leczenia. Jedyne, czego naprawdę potrzebuje, to aby zostawiono go na jakiś czas w spokoju. On wyzdrowieje. Wie, że go kocham. - Tak. On wie, że pani go kocha - wyszeptała Tess, biorąc Lois za rękę. Puls miała szybki i słaby. - Joey wie, jak bardzo się pani starała, aby wszystko było dobrze. - Tak właśnie było. Wszystko robiłam, aby go chronić, aby naprawić to, co było złe. Chciałam jedynie, aby Joey był szczęśliwy. - Wiem. - A więc dlaczego? Niech mi pani powie, dlaczego tak się stało. Azy już wyschły. Jej głos już się nie łamał ani nie był niepewny. Stał się napastliwy. Lois wyrwała się mężowi i złapała Tess za ramiona. - Miała go pani wyleczyć, sprawić, aby poczuł się dobrze. Niech mi pani powie, dlaczego mój syn leży teraz, krwawiąc, na stole operacyjnym. Niech mi pani powie, dlaczego. - Lois, Lois. Przestań. Zrozpaczony Monroe próbował mocniej ją do siebie przytulić, ale ona gwałtownie się wyrwała, ciągnąc za sobą Tess. Ben instynktownie ruszył do przodu, ale powstrzymał go zdecydowany ruch głowy Tess. - Chcę odpowiedzi. Do cholery. Chcę, aby mi pani udzieliła odpowiedzi! Zamiast ten wybuch zablokować, Tess go zaakceptowała. - On został zraniony, pani Monroe, i to tak głęboko, że nie mogłam do tej rany dotrzeć. - Zrobiłam, co mogłam. - Chociaż jej głos był cichy, niemal bezbarwny, palce Lois wpiły się w ciało Tess, pozostawiając głębokie ślady. - Zrobiłam wszystko. Nie pił - powiedziała z wysiłkiem. - Od miesięcy nie pił. - Owszem, nie pił. Powinnaś usiąść, Lois. - Tess spróbowała posadzić ją na sofie. - Nie chcę siedzieć. - Wściekłość, której zródłem był strach, wprost z niej tryskała, a każde słowo było jak pocisk. - Chcę mego syna. Chcę mego chłopca. Wszystko, co pani robiła, to tylko słowa, słowa i słowa, tydzień po tygodniu wciąż to samo. Dlaczego pani czegoś nie zrobiła? Miała mu pani pomóc, sprawić, aby był szczęśliwy. Dlaczego pani tego nie zrobiła? - Nie mogłam. - Smutek napłynął do niej falą. - Nie mogłam. - Lois, usiądz. - Monroe ujął żonę za ramiona i posadził na sofie. Kiedy znowu objął ją ramieniem, spojrzał na Tess. - Mówiła pani, że tak może się stać. Nie wierzyliśmy pani. Nie chcieliśmy wierzyć. Jeśli nie jest za pózno, możemy jeszcze spróbować. Możemy... - W tym momencie drzwi się otworzyły i wszyscy zrozumieli, że jest już za pózno. Doktor Bitterman wciąż miał na rękach rękawice chirurgiczne. Zdjął maskę, tak że wisiała jedynie na tasiemkach. Zlady potu nie zdążyły jeszcze na niej wyschnąć. Chociaż operacja nie trwała zbyt długo, wokół oczu i ust chirurga widoczne były ślady napięcia i ogromnego zmęczenia. Zanim się odezwał, zanim podszedł do państwa Monroe, Tess wiedziała, że chłopiec nie żyje. - Pani Monroe. Przykro mi. Nic nie mogliśmy zrobić. - Joey? - Spojrzała niewidzącymi oczami najpierw na lekarza, po chwili na męża. Jej palce wpijały się w ramię Monroe'a. - Joey odszedł, pani Monroe. - Ponieważ wysiłek, by pozszywać chłopaka, okazał się daremny, Bitterman czuł się przygnębiony i pokonany. Usiadł obok płaczącej matki. - Nie odzyskał przytomności. Miał bardzo poważne obrażenia głowy. Nic nie można było zrobić. - Joey? Joey nie żyje? - Przykro mi. Rozległo się łkanie, głośne, gardłowe dzwięki, które wylewały się z niej strumieniem. W przypływie straszliwej rozpaczy płakała z ustami otwartymi i odrzuconą do tyłu głową. Ta rozpacz przenikała do żołądka Tess, wywołując w nim skurcze. Nikt nie potrafi tak naprawdę zrozumieć radości, którą matka otrzymuje, dając życie dziecku. Nikt tak naprawdę nie potrafi zrozumieć ogromnej pustki, którą matka odczuwa, kiedy dziecko traci. Błąd w ocenie sytuacji, gorące pragnienie, aby zachować rodzinę w całości, wszystko to kosztowało Lois utratę syna. Teraz Tess nie była już w stanie nic dla niej zrobić, ani dla niej, ani dla Joeya. Smutek i gorycz przepełniły jej serce. Czując ich ogromny ciężar, odwróciła się bez słowa i wyszła z pomieszczenia. - Tess - Ben złapał ją za ramię, kiedy ruszyła korytarzem. - Nie zostajesz? - Nie - odpowiedziała nie zatrzymując się. Jej głos był silny i zupełnie beznamiętny. - Widok mój sprawia jej w tej chwili jeszcze większy ból, jeśli to w ogóle możliwe. - Nacisnęła guzik windy, po czym włożyła ręce do kieszeni, desperacko je w nich zaciskając. - I to wszystko? - Zaczęła w nim narastać długo tłumiona złość. po prostu to wykreślasz? - Nic więcej nie mogę zrobić. - Weszła do windy, starając się spokojnie oddychać. Kiedy wracali do domu, bez przerwy sypał śnieg. Tess nie odzywała się. Ben, rozgoryczony, pozostał tak samo zimny i cichy jak ona. Chociaż ogrzewanie w samochodzie funkcjonowało bez zarzutu, musiała ze sobą walczyć, aby nie drżeć. Porażka, smutek i złość tak się ze sobą splotły, że był to jeden wielki węzeł uczuć, który dosłownie zaklinował jej gardło. Nie mogła tego przełknąć. Często trudno jej przychodziło się opanować, ale nigdy dotąd nie było jej to aż tak niezbędne jak właśnie w tej chwili. Gdy już weszli do jej mieszkania, napięcie było tak silne, że musiała kontrolować każdy oddech. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|