,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żyłem przywyknąć do jego obecności. Jak na to, że szu- kał psa, który mu uciekł, miał niezwykle dużo czasu, żeby przyglądać się, kiedy gotowałem na kuchence jajka i ziemniaki. Zapytał, dlaczego mieszkam nad tą glinia- stą rzeką, a nie na kempingu. I czy jestem sam. Nie wiem, dlaczego odpowiedziałem, że mam w mieście żonę, może chciałem sprawiać wrażenie niegroznego. A potem gład- ko nazmyślałem, że jestem tu na wakacjach, żeby sobie łowić ryby i pobyć samemu przez jakiś czas. O wędkowa- niu, co zastanawiające, chłopak sporo wiedział i zadawał masę dziwnych pytań dotyczących sprzętu i gatunków ryb, o których nie miałem pojęcia. Potem, jak gdyby z mi- nuty na minutę zaczęło mu się bardzo spieszyć, nagle wstał i zwyczajnie wyszedł. Rysunki zostały, rozrzuco- ne na stole. Przez cały czas, kiedy mówił, jego ręka jez- dziła po papierze. Następnego ranka o świcie obudził mnie pod oknem. Chciałem wyjrzeć, ale miejsce, z którego dochodził ten dzwięk, leżało w martwym punkcie. Dla pewności wzią- łem nóż do warzyw, w promieniu paru kilometrów nie ma tu żadnego domu, a w radiu ostrzegali, że dochodziło do kradzieży w wozach kempingowych stojących z dala od głównych dróg. Ale był to tylko ten żółty labrador, rył tam w wiadrze z odpadkami, które zapomniałem wy- rzucić w lesie wczoraj wieczorem. Odbiegł kilka metrów, kiedy się pokazałem, ale wydawał się bardziej głodny niż przestraszony, zatoczył kilka kółek i pokręcił się jeszcze nad brzegiem rzeki w oczekiwaniu, że mu coś rzucę. 172 Było za wcześnie, żeby zadzwonić, czekałem kilka go- dzin, pies tymczasem obwąchiwał przyczepę. Głodny, ner- wowo zjadł zimną grochówkę z pokruszonym chlebem. W końcu wybrałem numer Charliego w komórce. Już po pierwszym sygnale odezwał się jakiś mężczyzna. Kiedy zapytałem o chłopaka, w słuchawce na dłuższą chwilę zapadła cisza, potem ślamazarny głos odpowiedział, że nie wie, gdzie jest Charlie, po czym rozmowa się urwała. Poczekałem, aż będzie po lunchu, i zadzwoniłem znowu. Ta sama cisza, ale tym razem dłużej, w końcu kobiecy głos zapytał, skąd mam ten numer. Opowiedziałem o chłopcu i żółtym labradorze, który bez przerwy niezdarnie gonił swój ogon. Charliego nie ma, powiedziała kobieta, wy- szedł, ona nie wie dokąd. A pies? Mogę go sobie zatrzymać, jeśli chcę. Odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłem powie- dzieć, że nie, nie chcę żadnego psa, naprawdę mają przyjść i zabrać go... Chłopiec jest przecież do niego przywiąza- ny, chyba nie mogą go tak po prostu wydać? A poza tym niedługo stąd ruszam, co mam zrobić z psem? Ale kiedy zadzwoniłem kolejny raz, nikt nie odebrał. Zaczęło się ściemniać. Sądziłem, że chłopak przywę- druje niby przypadkiem od strony drzew, przejdzie po chybotliwej wąskiej kładce, zastuka i zapyta o swojego psa, ale przez cały dzień nie widziałem żywej duszy. Sie- działem przy oknie, dopóki ostatnia smuga światła nie zniknęła nad wodą, po czym włączyłem telewizor i wtedy pies podniósł się ze swojego miejsca pod zlewem, zwi- nął się w kłębek u moich stóp jak dobrowolna poduszka. Lubił oglądać telewizję, to się rzucało w oczy. Dokładnie 173 tak samo jak Vicky, kiedy była z nami. Nigdy nie opuś- ciła filmu, który Ingrid i ja oglądaliśmy, to było całkiem zabawne. Patrzyłem piąte przez dziesiąte na wiadomości wie- czorne. Deszcz stukał tak mocno o plastikowy dach, że musiałem podkręcić głos. Niż się utrzyma, powiedzieli. Mnie to nie przeszkadza, lepiej deszcz niż za dużo słońca. Ale pomyślałem o Charliem. Nie był chyba na tyle głupi, żeby zostawać na dworze i szukać w takim deszczu i zu- pełnej ciemności? Wobec tego powinien uważać, żeby nie plasnąć do rzeki. Podłoże nasiąkło wodą, a brzeg jest śliski. To, że ktoś umie pływać, nic nie pomoże, jeśli nie będzie mógł wydostać się ze strumienia. Może uznał, że tak właśnie stało się z psem. Zasnąłem przed telewizorem i obudziłem się zesztyw- niały z psiną obok mnie. Chrapał jak mały dzieciak, wy- mknąłem się do klopa, żeby go nie budzić. Trochę to- warzystwa było najzupełniej okej, ale mimo wszystko przyjemnie, kiedy spał. Te niekończące się wolty w powie- trzu, które robił, żeby złapać swój ogon, były fajne przez chwilę, ale pózniej zaczynały działać na nerwy. Dylan był taki sam, przez niego jak głupi musiałem zygzakiem skra- dać się z pokoju do pokoju, żeby mu nie przeszkadzać. Szczęście, że nikt mnie nie widział. Nie zrozumieliby, że Dylan był w stanie uprzykrzyć mi dzień nieprzerwanym ćwierkaniem, jeśli tylko naszła go ochota. Zpiewać ten sam refren sto milionów razy, aż chciałem ukręcić mu łeb. Następny ptak, którego sobie sprawię, będzie dziki. W lesie wśród modrzewi było małe stadko drozdów. Ale jak je złapać, nie miałem pojęcia, tego nie powiedzieli w tym 174 programie przyrodniczym. W siatkę może albo w pu- łapkę? Ptaki przecież tak łatwo przestraszyć na śmierć, może trzeba ostrożnie wyjąć je z gniazda, jak tylko na- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|