,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ulicami miasta, ogień huczący w kuchniach, salonach i najrozmaitszych innych pomieszcze- niach rozświetlał mrok jasnością wprost cudowną. Tutaj w drgającym blasku kominka widać było ostatnie przygotowania do miłej świątecznej wieczerzy; już talerze grzały się przy ogniu, już za chwilę ciężkie czerwone kotary odgrodzić miały biesiadników od ciemności i zimna. Tam dzieci wybiegały na zaśnieżoną ulicę, aby przed innymi domownikami powitać zamężne swe siostry, braci z żonami, kuzynów, wujów i ciotki. Gdzie indziej znów na zasłonach okien poruszały się cienie przybywających w dom gości; ówdzie widać było gromadkę ślicznych, rozszczebiotanych dziewcząt w kapturkach i futrzanych bucikach, lekkim krokiem śpieszą- cych gdzieś w pobliskie sąsiedztwo. Biada kawalerowi, który je, promienne i zachwycające ach, przebiegłe czarodziejki, dobrze o tym wiedziały witał na progu. Sądząc po mnogości ludzi na ulicach, śpieszących w odwiedziny do krewnych i przyjaciół, łatwo można by dojść do wniosku, że biedacy ci nikogo nie zastaną w domu. A tymczasem rzecz osobliwa w każdym domu oczekiwano gości i na każdym kominie huczał wesoły ogień. Jakże duch radował się tym widokiem! Obnażył szeroką pierś, otworzył dłoń potężną i 34 szczodrą i unosząc się w powietrzu rozrzucał wkoło swą niewinną, promienną wesołość. La- tarnik, który biegł rozświetlając smugami światła mrok ulic nawet ów latarnik śpieszący na wizytę w świątecznym ubraniu roześmiał się w głos, kiedy duch go mijał. A przecież ani się, poczciwina, domyślał, że to sam Duch Bożego Narodzenia dotrzymuje mu towarzystwa. Nagle, bez żadnego uprzedzenia ze strony ducha, znalezli się na posępnych, odludnych ba- gnach, gdzie tu i tam piętrzyły się bezkształtne, olbrzymie głazy, jak gdyby było to cmenta- rzysko olbrzymów; i gdzie woda rozlana szeroko pochłonęłaby wszystko, gdyby mróz nie ujął jej w lodowe okowy; gdzie rosły jedynie jałowiec i mech, i ostra, twarda trawa. Nisko na widnokręgu zachodzące słońce pozostawiło płomienną smugę, która niczym krwią nabiegłe oko spoglądała przez chwilę na tę pustynną okolicę, potem zaś obsuwając się coraz to niżej i niżej zgasła w nieprzeniknionych ciemnościach nocy. Gdzie jesteśmy? spytał Scrooge. W okolicy zamieszkanej przez górników, którzy w pocie czoła ryją wnętrzności ziemi odparł duch. Ale nawet oni mnie znają. Spójrz! W oknie samotnej chaty błyszczało światło. Podeszli do chaty i przeniknąwszy przez ścianę ulepioną z gliny i kamienia ujrzeli gromadkę ludzi zebraną wokół ognia trzaskającego wesoło na kominie. Była tam para wiekowych staruszków, ich dzieci, wnuki i prawnuki, wszyscy świątecznie przy odziani. Starzec śpiewał kolędę głosem, który z rzadka tylko przebijał się po- nad wycie wichru na pustkowiu kolędę bardzo starą już wtedy, kiedy on był małym chłop- cem. Od czasu do czasu wszyscy mu wtórowali, ilekroć zaś rozbrzmiewały ich głosy, starzec ożywiał się i głos jego przybierał na mocy; ilekroć milkł chóralny śpiew, siły starca gasły. Duch nie bawił tu długo. Poleciwszy Scrooge owi, aby ów pochwycił w dłoń kraj jego szaty, wzbił się w powietrze i poszybował nad trzęsawiskami dokąd? Czyżby nad morze? No tak, nad morze. Obejrzawszy się Scrooge dostrzegł ku swemu nieopisanemu przerażeniu niknący mu z oczu ostatni skrawek lądu, pasmo groznych skał; i usłyszał w dole ogłuszający ryk wody, która przelewała się i kłębiła pośród wyżartych przez fale straszliwych wyrw i w skalnej ścianie i z wściekłym uporem usiłowała podmyć ziemię. W odległości mili od brzegu stała samotna latarnia morska wzniesiona na wynurzającym się z toni posępnym wierzchołku podwodnej skały, o którą fale uderzały przez cały rok z tą samą nieposkromioną wściekłością. Kosmate wodorosty oblepiły podnóże latarni, petrele zaś te ptaki zrodzone chyba z wichrów morskich, jak wodorosty zrodzone są z morskiej toni szybowały dokoła niej to unosząc się, to znów opadając w rytmie fal, których powierzchnię muskały. Ale nawet tutaj dwaj latarnicy rozpalili ogień, rzucający przez otwór w grubym murze la- tarni snop jaskrawego światła na rozszalałe morze; i złączywszy nad prostym sosnowym sto- łem swe ręce stwardniałe od pracy życzyli sobie wesołych świąt i trącali się kubkami grogu. A potem starszy z nich, którego twarz zbrużdżona przez wichry i słoty przypominała maski wyrzynane ongiś na dziobach starodawnych okrętów, zaśpiewał pieśń tak prawie potężną, jak grzmot morskiej wichury. I znowu duch wzbił się ponad czarne, rozchybotane morze i szybował, szybował wciąż na- przód. A gdy byli już bardzo daleko, jak powiedział Scrooge owi, od brzegów, opuścił się na pokład jakiegoś okrętu. Obserwowali teraz kolejno sternika przy sterze, strażnika na dziobie i oficerów na wachcie niewyrazne w gęstym mroku, niemal upiorne postacie stojące na swo- ich różnych posterunkach. Otóż każdy z nich nucił kolędę albo rozmyślał o wigilijnym świę- cie, albo wreszcie głosem cichym opowiadał towarzyszom o świętach dawno minionych, po- cieszając się w sercu nadzieją powrotu do rodziny. Każdy z tych mężczyzn na statku pełnią- cy służbę czy zażywający odpoczynku, dobry czy zły miał w tym dniu dla towarzyszy sło- wo lepsze nizli każdego innego dnia w roku, uczestniczył niejako w wigilijnych uroczysto- ściach, ulatywał myślami ku tym, którzy mimo oddalenia byli mu bliscy i którzy tego był pewien wspominali go z miłością. 35 Wsłuchany w wycie wichru Scrooge rozmyślał o tym, jaką grozę, a zarazem cześć muszą odczuwać ludzie, co suną pośród samotnych ciemności ponad wodną otchłanią, w której kryje się tajemnica niezgłębiona jak śmierć. A gdy tak trwał w zadumie, nagle usłyszał z nieopisa- nym zdumieniem czyjś głośny, wesoły śmiech. Lecz zdziwienie jego wzrosło niepomiernie, kiedy poznał głos siostrzeńca i jednocześnie najniespodziewaniej w świecie znalazł się w ja- snym, ciepłym pokoju. Stał u boku ducha, który uśmiechając się przyjaznie spoglądał na te- goż Scrooge owego siostrzeńca z życzliwą aprobatą. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|