, Fielding Liz Dwie drogi 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Dzięki, sama sobie poradzę. - Szczękając z zimna zębami, odepchnęła dłoń,
którą przysunął do jej bluzki.
- Jak zdejmiesz spodnie, wrzucę je do pralki.
R
L
Zaschło jej w gardle, kiedy wyciągnął pasek. Chryste, przecież nie zamierzała
robić prania w tej sekundzie! Cofnęła się, nacisnęła klamkę i nagle stanęła twarzą w
twarz ze swoją matką, która kroiła w kuchni warzywa, i z mamą Josha.
Zapadła krępująca cisza.
- Mamy dla was nowinę - oznajmił Josh, wchodząc z Posie do środka. - Jak
tylko załatwimy formalności, Grace i ja się pobieramy.
Pierwsza ocknęła się matka Josha.
- Gratuluję, Grace. Skoro już urodziłaś dziecko, nikt nie powie, że złapałaś go
na ciążę. - Popatrzyła na syna. - Pewnie dasz jej pierścionek, który należał do bab-
ci?
Josh zamierzał przywołać matkę do porządku, kiedy nagle spostrzegł wyraz
współczucia w oczach Grace. Ponownie przyjrzał się matce. Pod warstwą makijażu
zobaczył twarz kruchej nieszczęśliwej kobiety, która zaledwie tydzień temu po-
chowała najstarszego syna.
- Zaopiekuje się pani małą? - poprosiła Grace. - Chciałabym się umyć.
Grace. Była taka podobna do Phoebe. Dobra, łagodna. W przeciwieństwie do
niego i Michaela, nie pamiętała urazów. W tym momencie zrozumiał, że nie chce
umrzeć, czując w sercu nienawiść do matki.
- Mamo, zaniosę twoją torbę na górę, a ty i Dawn pobawcie się z wnuczką.
Grace obdarzyła go promiennym uśmiechem.
- Mamusiu... - Spojrzała na swoją matkę. - Chcesz mnie o coś zapytać?
- Tak. Gdzie podziałaś ubranie?
- Czego szukasz?
Grace obejrzała się przez ramię.
- Mojego aktu urodzenia. Na pewno gdzieś tu jest. Potrzebowałam go do wy-
robienia paszportu przed szkolną wycieczką do Francji.
- Nie mówiłaś, że byłaś we Francji.
R
L
Tydzień przed wyjazdem poczuła narastającą panikę. Bała się, że po powrocie
nie Phoebe będzie na nią czekała, lecz pracownica z opieki społecznej.
- Bo nie pojechałam. W dniu wyjazdu się rozchorowałam.
Nagle na spodzie szuflady zobaczyła grubą teczkę ze swoim imieniem na
okładce. W teczce znajdowało się całe jej życie, a przynajmniej wszystko dotyczą-
ce jej życia, odkąd zamieszkała w domu Michaela: korespondencja z Ośrodkiem
Opiekuńczym, świadectwa szkolne, a w plastikowym pokrowcu karta zdrowia,
paszport, akt urodzenia. Rozprostowała go na biurku.
Data i miejsce urodzenia: 28 lipca 1980.
Farma Duckettów, Little Hinton.
Właściwie nie tyle farma, co furgonetka nielegalnie zaparkowana na farmie.
Słyszała tę opowieść setki razy. Jak to Grace Duckett, nie przejmując się mężem
wściekłym z powodu grupy  wędrowców", który rozbili obóz na jego polu, poma-
gała Dawn przy porodzie. Była tak cudowna, że niemowlę dostało imię na jej cześć.
Imię: Grace Louise.
- Mamo, a kim była Louise?
- Jedną z kobiet w naszej grupie. Zielarką. Też pomagała przy porodzie.
Ojciec: Steven Billington, snycerz.
Matka: Dawn McAllister.
- Próbowałaś go znalezć? Mojego ojca? Wystąpić o alimenty?
Matka potrząsnęła przecząco głową.
- Nie. Poznał jakąś kobietę, urodziło im się dziecko. - Uśmiechnęła się smut-
no. - Forsy i tak nigdy nie miał, a ja kochałam go na tyle, żeby pozwolić mu odejść.
Potem pozwoliła odejść Phoebe. A na końcu młodszej córce.
- Ja Posie nigdy nie oddam. Zbyt wiele już straciłam - szepnęła Grace.
- Zostanę z wami - obiecała matka. - A po waszym ślubie...
- To tylko papierek...
R
L
- Może dla Josha to tylko papierek. - Objęła córkę ramieniem. - Ty zawsze
przy nim rozkwitałaś.
Grace westchnęła. Nie zamierzała zaprzeczać ani nic wyjaśniać.
- W czym wystąpisz?
- Na ślubie? Nie wiem.
Nie chciała się nad tym zastanawiać. Nad pięknym diademem, który wymyśli-
ła dla siebie lata temu, lecz nigdy go nie wykonała. Nad długą lejącą się suknią, w
której stoi przed ołtarzem, patrząc w oczy ukochanego mężczyzny.
Rozległo się ciche pukanie; do pokoju wszedł Josh.
- Rozmawiałyście o ślubie?
- Tak. Dzwoniłam do urzędu stanu cywilnego. Potrzebne będą nasze akty
urodzenia i twoje papiery rozwodowe.
Skinął głową.
- Mam je w Sydney. Poproszę Annę, żeby wysłała je kurierem.
- Zwietnie. A więc szesnaście dni po dostarczeniu dokumentów będziemy
mogli się pobrać.
- Szesnaście dni? Liczyłem, że tydzień.
- Mamy rok na podjęcie decyzji. Jeżeli teraz ci nie pasuje, możemy przesunąć
datę.
- Poczekaj, sprawdzę. - Wyciągnął z kieszeni BlackBerry. - Jutro jest dwu-
dziesty siódmy, czyli ślub mógłby się odbyć dwunastego czerwca. Piętnastego mu-
szę być w Pekinie. Dobra, damy radę. - Schował urządzenie z powrotem do kiesze-
ni.
Podniósłszy głowę, zorientował się, że obie kobiety przyglądają mu się z na-
pięciem.
- Pójdę pogadać z Laurą. - Dawn skierowała się ku drzwiom.
- Zachowałem się jak dupek, prawda? - spytał Josh, nie odrywając oczu od
Grace.
R
L
Czasem miał trudności z odczytaniem emocji malujących się na jej twarzy,
chociaż zwykle mu się udawało. Na przykład, gdy zamieszkała u Michaela i
Phoebe, widział, jak bardzo się boi nowej szkoły. Nic dziwnego, była obca, nikogo
nie znała, ale poradziła sobie. Szybko się wszystkiego nauczyła: co nosić, by nie
odstawać, jak się czesać, jakie przywdziewać maski.
Ale teraz zbyt wiele się działo, zbyt wiele uczuć musiałaby skrywać.
- Nie musisz odpowiadać. Sam to wiem.
Westchnęła.
- Przepraszam, Josh. Trudno, żebyś udawał zakochanego. Oboje wiemy, że
żenisz się ze mną, abym mogła zatrzymać Posie. I jestem ci za to wdzięczna.
%7łeby udawał zakochanego? Przeczesał ręką włosy.
- Nie musisz być za nic wdzięczna. - Miał ochotę zacisnąć dłonie na jej po-
liczkach, wyznać jej, ile dla niego znaczy. Nie, nie wyznać. Pokazać. - To ja jestem
ci wdzięczny. Posłuchaj... - Utkwił oczy w jej twarzy. - Jesteś matką mojego dziec-
ka i uczynię wszystko, co w mojej mocy, abyś była szczęśliwa. - W geście, który
był mu całkiem obcy, lecz w tym momencie wydawał się jak najbardziej na miej-
scu, przyłożył rękę do serca. - Przysięgam.
Podniosła na niego wzrok.
- Wszystko?
- Wszystko - potwierdził z głębokim przekonaniem, po czym uśmiechnął się
łagodnie: - No mów, śmiało.
- Tak się zastanawiałam, czy nie moglibyśmy wziąć ślubu gdzie indziej niż w
urzędzie stanu cywilnego?
Tego się zupełnie nie spodziewał.
- Właśnie tam musiałam załatwiać formalności związane ze śmiercią Micha-
ela i Phoebe. - Głos uwiązł jej w gardle.
Zrobiło mu się głupio. Powinien był sam na to wpaść.
R
L
- Przepraszam - dodała po chwili. - Masz dość spraw na głowie, a ja ci tu
jeszcze...
- Błagam, przestań! - Przytulił ją do siebie. - To ja przepraszam. Mogłem sam
o tym pomyśleć, zamiast z góry zakładać, że... - Popatrzył jej w oczy. - Możemy się
pobrać, gdziekolwiek zechcesz.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się ciepło, tak jak wtedy, gdy podał jej kask. Jakby
ogromny ciężar spadł jej z serca. - Na pewno uda się znalezć jakieś miejsce, gdzie
parze młodej nie przygrywa kwartet smyczkowy, a nad głową nie krąży stado bia-
łych gołębi.
Wpatrywała się w niego, jakby był jej królewiczem, rycerzem na białym ko-
niu, a on, trzymając ją w objęciach, pragnął, żeby to nie było małżeństwo na papie-
rze. Czuł nieprzepartą ochotę mocniej zacisnąć wokół niej ramiona, przywrzeć
ustami do jej ust. Gdyby mu tylko zaufała... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl