,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Woydy. Doskoczyła do niej Wanda w mig i zacisnęła jej usta dłonią całą. To ci tylko diabeł sam mógł powiedzieć. A ona tym gwałtowniej ogarnie ją za szyję i wzburzeniem swych dłoni krzepkich targa, pociąga jej głowę ku sobie twarzą do policzków. Tyś dusza!... Ta, o której major stary mówił: zdradzona! Dlatego cię tu Lena do siebie ciągnęła prawie że z więzienia wprost, abyś nie zdziczała , abyś się oswoiła z ich życia ponętami. A ty samotnością zahukana podpatrywałaś to życie z cichych kątów onieśmieleń. Dlatego oni cię tak radzi poniżyć, podeptać, jednym Hę?! co na imię twoje spada im z warg niesmaku. Lub żałośliwym współczuciem otoczyć, jak Lena ciebie, ubraną może za jej pieniądze na te bale, by się ciebie wstydzić nie potrzebowała. Nie ma na tobie purpury ma- rzenia! A ty spod ich pogard niemych, spod nóg roztańczonych nieomal, tą Leny urodą wspaniałą , jak mówiłaś, rozbolała we wspomnieniach, uciekałaś w swej wrażliwości tu, w tę grobnicę , mówił major. Tu cię widywałam zawsze, tu tylko z tobą mówiłam. O, ja wszystko teraz rozumiem, wszystko widzę ocknięta! Lecz ona odjęła powoli jej ręce z szyi. Zdała się być tylko znużoną tym wybuchem. Znowuż spłonęłaś w konopiany ogień. I znów przeze mnie. Ach, i odchyl twe policzki dalej: żar od nich bije taki. Na szyi czuję z daleka. I ręce odejm, od dłoni nawet; nie ściskaj ich tak: masz gorące takie! mówiła z drgającym grymasem niesmaku. I daruj mi. Mnie chłodu było trzeba życie całe i zapominania w sobie... Czego? 104 Ciała, Nino. Cicho! Nie męcz... Powiem ci za to mówiła opanowując drżenie głosu że tamtego wieczora, gdy wszyscy głowy potracili, a Lena spazmów dostała gdy on już stygł, ja zmywałam mu z twarzy tę krew, która och, tak długo jeszcze, tak ciągle! spły- wała mu wąskimi strugami z ust i nosa och, i z oczu nawet. Matko Boska! A po długim zadyszeniu się ich obu: Tu jest strasznie dobrze, Nino, w tej ciszy kościelnej przed książkami, w tej godności i spokoju po życiu, jakie było. Przycichły obie; wśród labiryntów grobnicy surowej w perłowym świetle ranka snujące się, żywe, zbożnie zamilkłe. Wanda zatrzymała się, wskazując na szereg książek. Ach! drgnęła wraz druga całym ciałem. I on tu?! Cicho zniosły to do okna. Wanda długo nie odzywała się, przerzucając karty dłonią drżącą. Oczy drugiej zabłąkały się w tym oczekiwaniu ku górze, gdzie nad półkami rzędy popiersi płonęły o poranku niby lamp białych szereg dziwny. I słyszy oto: Ofiarnych snów grobnico biała, Jam zabłąkany w ciebie ptak! Gdy młodych chmar gromada cała W słoneczne życie wzięła lot, Mnie wspólnej doli trafia strzała: Do grobów skuł miłości grot!... I w cierń mi wplata marzeń wieńce, W marzenia twego krzyża znak, Ofiarnych snów grobnico biała, Co w śmierć upajasz zatraceńce... By na twym krzyżu każdy pił Rozmarzeń swych octowy szyd: Czy jest? Czy będzie? Czy już był? Czy świat majakiem, czy on zwid?!... Tak ksiąg harfianych chce obiata, Cierń nam w wężowy pierścień splata: W zatrącanego stygmat świata: W ofiary ciągłej nieskończony myt... Jeszcze nie ścichły strunne jakby podzwięki jej głosu, jeszcze ona sama stała w tej złotej smudze pod oknem zamodlona, z twarzą w dłoniach, gdy ta druga w tył się nagle rzuci i spręży przed się ramiona. Tuż przy tym słonecznym promieniu i białym jego zjawie ujrzy marę snu nieprześnionego, o pysku z warg, nozdrzy, i oczu krwią ociekłym: widzi hienę w rozdziawieniu kłów cmentar- nego zwierza drapieżnym a cierpliwym... 105 CZZ CZWARTA Zapoznaniu się profesora z Komierowskim towarzyszył zgrzyt obrzydliwy. Oto gdy za światła przygaszaniem wyszedł podówczas z biblioteki, minął starca kołaczącego po salonie pustym i natknął się na tamten monolog spod okna wygłaszany do dziewczyny, po pierwszym oszołomieniu poczuł się dziwnie niezręcznie w tym przypadkowym podsłuchaniu rzeczy ob- cych i tajemniczych. Jął się tedy usprawiedliwiać: jak to zasiedziawszy się przy książkach szukał wyjścia i pragnął pożegnać się z gospodarzem. Osobnik z przepaską na czole odpo- wiedział dopiero po długiej ciszy nieokreślonym pomrukiem. Wanda natomiast starała się łagodzić tę jego opryskliwość okazywaniem niezmiernego szacunku. Profesor bąknął tedy coś na usprawiedliwienie i ustąpił. Ledwo zdążył wycofać się z pokoju, a usłyszał za sobą niskim szeptem: Nie chodzi on tu z uchem? ha? Bójcież się Boga: profesor z Krakowa! Mało co profesor! I mało co z Krakowa! Usłyszawszy i to mimo woli, wstrząsnął się odrazą: z tej na poły obcej gwary przebijało w ponurym napięciu tych ludzi podziemnych wręcz jakieś odziczenie dusz po ostępach. Zbyt pełen był sam rozmyślań nad przeszłością i wrażeń przyniesionych z biblioteki, aby tego pierwszego głosu współczesnego życia nie odczuć jako potwornego zgrzytu wszechstronnego już zbarbaryzowania: uczucia, myślenia i słowa. Lecz za Wandy naleganiem stanowczym ponury osobnik dogonił go w przedpokoju i przedstawił się jako brat Leny. Rzekłbyś, odgadując wrażenie, jakie wywrzeć musiał, starał się być poprawnym, a mówił przy tym prosto i najniespodzianiej szczerze. Profesor stwier- dzał dla się mimochodem potęgę rasowości: ,,Przecież i taki niedzwiedz nawet myślał gdy zada sobie tylko nieco trudu i wyjrzy z tej narosłej skorupy barbaryzmu, staje się nieomal charmeurem w obejściu. Przy obustronnym tedy wysiłku zatarcia niemiłego zgrzytu sprzed chwili wywiązała się rozmowa, a wraz i dysputa najżarliwsza. Profesor sam nie spostrzegł, jak długo przeciągała się ona. Wanda, przysłuchująca się czas jakiś, odeszła była na pokoje, do Niny; oni rozprawiali wciąż. W palcie na ramionach, z cylindrem w ręku, chodził profesor niespokojnym krokiem po przedpokoju, przystawał zasłuchany pochmurnie i wybuchał od czasu do czasu. A przecież ludzie tu ślepi są i głusi! Ani się który domyśla, co wy im tu pod ziemią, pod nogami wprost gotujecie. Oni tu zdziecinnieli zupełnie in rebus publicis odparł Komierowski z tym niedbałym rzutem dłoni w mankiecie. Rozpisują się tu po pismach, że odezwy w sprawie tej wojny oraz innych sprawach rozrzucają zawczasu między ludem... hakatyści. Bo to jest najnowszy straszak nianiek. Tu jest jeden tylko człowiek, który przewiduje doskonale, na co się zanosi, i bierze to w rachuby swoich tam zagadkowych i nieciekawych zresztą kombinacji. Mianowicie kto taki? 106 Mój pan szwagier: baron. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|