, Conrad Joseph Smuga cienia 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mną usłużny Malajczyk. W biurze nie było nikogo oprócz urzędników gorliwie
„odrabiających kawałki” przy dwóch rzędach stołów. Sekretarz kapitanatu,
siedzący w głębi na podwyższeniu, zerwał się na mój widok i wybiegł ku mnie
aż na środek sali wysłanej grubą matą.
Nazwisko tego pana zdradzało szkockie pochodzenie, mimo to miał
cerę oliwkową, zarost niespospolicie czarny i równie czarne oczy o
powłóczystym spojrzeniu. Zapytał mnie poufnie:
- Czy pan „jego” chce widzieć?
Ponieważ odwaga ducha i ciała opuściła mnie z chwilą przekroczenia
urzędowych progów, obrzuciłem przeto sekretarza spojrzeniem dość
bezbarwnym i spytałem zmęczonym głosem:
- Jak pan sądzi? Czy warto?
- Czy warto? Mój Boże! Sam zapytywał o pana, zapytywał dwa razy!
„On sam” był najwyższą władzą w tym urzędzie, naczelnym
inspektorem marynarki i kapitanem portu, bardzo wielką figurą w oczach
urzędowych gryzipiórków. Jednakże mniemanie, jakie mieli o jego wielkości,
niczym było w porównaniu z opinią, jaką żywił sam o sobie kapitan Ellis.
Poczytywał siebie, zdaje się, za następcę i zastępcę bogów pogańskich, za
rodzaj Neptuna, przynajmniej na obszarze okolicznych mórz. Nie mogąc
narzucać swej woli wiatrom i morzu, narzucał ją wszystkim tym śmiertelnikom,
których los zagnał w te strony falom na igraszkę.
Wysokie wyobrażenie o sobie czyniło go bezwzględnym, a że miał przy
tym temperament dość gwałtowny, więc szerzył wśród ludzi istny postrach.
Bano się kapitana Ellisa nie tyle z powodu stanowiska, które zajmował, ile z
powodu praw, które sobie rościł. Ja nie miałem z nim dotychczas do czynienia
ani razu.
- Hm… Pytał o mnie dwukrotnie? - rzekłem. - To może trzeba się do
niego zgłosić?
- Ależ koniecznie, koniecznie!
Sekretarz przeprowadził mnie tanecznym krokiem przez salę zręcznie
wymijając pulpity, po czym otworzył przede mną okazałe drzwi wiodące do
gabinetu zwierzchnika.
Wszedł pierwszy (trzymając za klamkę) i rozejrzawszy się z
uszanowaniem po pokoju milcząco skinął mi głową. Skoro tylko wszedłem,
wysunął się dyskretnie, zamykając za sobą drzwi bardzo cichutko.
Znalazłem się naprzeciwko trzech wyniosłych okien wychodzących na
przystań. Widziało się przez nie ciemnobłękitne, roziskrzane morze i blade
niebo przepojone światłem. Oczy moje dostrzegły gdzieś, wśród tych
błękitów, białe plamki żagli. Pomyślałem sobie, że to okręt z kraju dobijający
do przystani po dziewięćdziesięciu dniach podróży… Jest coś szczególnie
wzruszającego w widoku żaglowca, który powraca z pełnego morza i jak
zmęczony ptak opuszcza na spoczynek swoje białe skrzydła.
Wzrok mój przeniósł się teraz na srebrną czuprynę kapitana Ellisa i na
jego purpurowe oblicze, które mogłoby nasuwać obawę apopleksji, gdyby nie
przeczyła temu młodzieńcza czerstwość całej jego postaci.
Nasz zastępca Neptuna nie nosił klasycznej brody, nie dostrzegłem
również nigdzie w pobliżu klasycznego trójzębu, chociaż szukałem go oczyma
po kątach jak parasola. Trójząb zastępowało mu pióro - urzędowe pióro -
groźniejsze od miecza, jedno bowiem pociągnięcie tego pióra decydowało o
karierze lub upadku zwykłych jak ja śmiertelników.
Kapitan Ellis spoglądał na mnie poprzez ramię, dopóki nie znalazłem
się w polu jego widzenia. Wówczas zagadnął mnie ostro:
- Gdzież się pan obracał do tej pory?
Uważając, że go to wcale nie obchodzi, puściłem jego słowa mimo
uszu. Powiedziałem mu natomiast z całą prostotą, że dowiedziawszy się o
wakującej posadzie kapitana przyszedłem zgłosić swą kandydaturę sądząc,
że jako zawodowy marynarz, potrafię sprostać…
Dygnitarz przerwał mi gwałtownie:
- Wiadoma rzecz, u licha! Nie znam odpowiedniejszego człowieka na
to stanowisko i dałbym panu pierwszeństwo przed dwudziestu innymi! Ale nie
zgłasza się nikt. Boją się - ot, co jest. Był bardzo rozdrażniony.
- Boją się, panie kapitanie? A czego - spytałem niewinnie.
- Czego? - wybuchnął. - Żagli. Białej załogi. Kłopotów, nade wszystko
zaś pracy. Już za długo, gagatki, tu siedzą. Chce im się łatwego życia i
wygodnych foteli na pokładzie. Konsul generalny telegraf uje do mnie, abym
mu natychmiast kogoś przysłał, a jedyny człowiek odpowiedni nie raczy się
nawet pokazać. Myślałem, żeś i pan stchórzył…
- Zdaje się, że stawiłem się na czas, panie kapitanie - odrzekłem ze
spokojem.
- A trzeba panu wiedzieć, że tutaj masz reputację dobrego marynarza!
- ryknął groźnie, nie spoglądając w moją stronę.
- Bardzo mi miło słyszeć to z ust pana kapitana.
- Myślę. Ale nie stawił się pan na wezwanie. No, no, wiemy, że tak
było. Gospodarz klubu nie ośmieliłby się nigdy lekceważyć polecenia
wydanego przez urząd. Gdzież, u licha, obracałeś się pan przez pół dnia?
W odpowiedzi uśmiechnąłem się dobrotliwie, a on opamiętał się widać,
bo uprzejmie wskazał mi krzesło. W dalszym ciągu rozmowy objaśnił mnie, że
w Bangkoku zmarł ostatnimi czasy kapitan angielskiego statku i konsul
generalny telegrafował do tutejszego urzędu z żądaniem, by przysłano mu
natychmiast odpowiedniego następcę.
Przypuszczam, że kapitan Ellis upatrzył sobie od razu moją osobę,
jakkolwiek zawiadomienie przesłane do klubu oficerów było, o ile wiem,
zredagowane w ogólnikowej formie. Kontrakt był już napisany. Dał mi go do
przeczytania, a gdy zwróciłem mu dokument wyrażając zgodę, podpisał go i
przypieczętował własną dostojną ręką, po czym, złożywszy we czworo tę
niepozorną ćwiartkę niebieskiego papieru, oddał ją z powrotem w moje ręce.
Wyznaję, że gdym ją wsuwał do kieszeni, zakręciło mi się w głowie.
- Oto jest dyplom - rzekł kapitan z powagą. - Urzędowy kontrakt,
obowiązujący zarówno pana, jak właścicieli statku. Kiedyż pan będzie gotów
do drogi? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl