,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mną usłużny Malajczyk. W biurze nie było nikogo oprócz urzędników gorliwie „odrabiających kawałki” przy dwóch rzędach stołów. Sekretarz kapitanatu, siedzący w głębi na podwyższeniu, zerwał się na mój widok i wybiegł ku mnie aż na środek sali wysłanej grubą matą. Nazwisko tego pana zdradzało szkockie pochodzenie, mimo to miał cerę oliwkową, zarost niespospolicie czarny i równie czarne oczy o powłóczystym spojrzeniu. Zapytał mnie poufnie: - Czy pan „jego” chce widzieć? Ponieważ odwaga ducha i ciała opuściła mnie z chwilą przekroczenia urzędowych progów, obrzuciłem przeto sekretarza spojrzeniem dość bezbarwnym i spytałem zmęczonym głosem: - Jak pan sądzi? Czy warto? - Czy warto? Mój Boże! Sam zapytywał o pana, zapytywał dwa razy! „On sam” był najwyższą władzą w tym urzędzie, naczelnym inspektorem marynarki i kapitanem portu, bardzo wielką figurą w oczach urzędowych gryzipiórków. Jednakże mniemanie, jakie mieli o jego wielkości, niczym było w porównaniu z opinią, jaką żywił sam o sobie kapitan Ellis. Poczytywał siebie, zdaje się, za następcę i zastępcę bogów pogańskich, za rodzaj Neptuna, przynajmniej na obszarze okolicznych mórz. Nie mogąc narzucać swej woli wiatrom i morzu, narzucał ją wszystkim tym śmiertelnikom, których los zagnał w te strony falom na igraszkę. Wysokie wyobrażenie o sobie czyniło go bezwzględnym, a że miał przy tym temperament dość gwałtowny, więc szerzył wśród ludzi istny postrach. Bano się kapitana Ellisa nie tyle z powodu stanowiska, które zajmował, ile z powodu praw, które sobie rościł. Ja nie miałem z nim dotychczas do czynienia ani razu. - Hm… Pytał o mnie dwukrotnie? - rzekłem. - To może trzeba się do niego zgłosić? - Ależ koniecznie, koniecznie! Sekretarz przeprowadził mnie tanecznym krokiem przez salę zręcznie wymijając pulpity, po czym otworzył przede mną okazałe drzwi wiodące do gabinetu zwierzchnika. Wszedł pierwszy (trzymając za klamkę) i rozejrzawszy się z uszanowaniem po pokoju milcząco skinął mi głową. Skoro tylko wszedłem, wysunął się dyskretnie, zamykając za sobą drzwi bardzo cichutko. Znalazłem się naprzeciwko trzech wyniosłych okien wychodzących na przystań. Widziało się przez nie ciemnobłękitne, roziskrzane morze i blade niebo przepojone światłem. Oczy moje dostrzegły gdzieś, wśród tych błękitów, białe plamki żagli. Pomyślałem sobie, że to okręt z kraju dobijający do przystani po dziewięćdziesięciu dniach podróży… Jest coś szczególnie wzruszającego w widoku żaglowca, który powraca z pełnego morza i jak zmęczony ptak opuszcza na spoczynek swoje białe skrzydła. Wzrok mój przeniósł się teraz na srebrną czuprynę kapitana Ellisa i na jego purpurowe oblicze, które mogłoby nasuwać obawę apopleksji, gdyby nie przeczyła temu młodzieńcza czerstwość całej jego postaci. Nasz zastępca Neptuna nie nosił klasycznej brody, nie dostrzegłem również nigdzie w pobliżu klasycznego trójzębu, chociaż szukałem go oczyma po kątach jak parasola. Trójząb zastępowało mu pióro - urzędowe pióro - groźniejsze od miecza, jedno bowiem pociągnięcie tego pióra decydowało o karierze lub upadku zwykłych jak ja śmiertelników. Kapitan Ellis spoglądał na mnie poprzez ramię, dopóki nie znalazłem się w polu jego widzenia. Wówczas zagadnął mnie ostro: - Gdzież się pan obracał do tej pory? Uważając, że go to wcale nie obchodzi, puściłem jego słowa mimo uszu. Powiedziałem mu natomiast z całą prostotą, że dowiedziawszy się o wakującej posadzie kapitana przyszedłem zgłosić swą kandydaturę sądząc, że jako zawodowy marynarz, potrafię sprostać… Dygnitarz przerwał mi gwałtownie: - Wiadoma rzecz, u licha! Nie znam odpowiedniejszego człowieka na to stanowisko i dałbym panu pierwszeństwo przed dwudziestu innymi! Ale nie zgłasza się nikt. Boją się - ot, co jest. Był bardzo rozdrażniony. - Boją się, panie kapitanie? A czego - spytałem niewinnie. - Czego? - wybuchnął. - Żagli. Białej załogi. Kłopotów, nade wszystko zaś pracy. Już za długo, gagatki, tu siedzą. Chce im się łatwego życia i wygodnych foteli na pokładzie. Konsul generalny telegraf uje do mnie, abym mu natychmiast kogoś przysłał, a jedyny człowiek odpowiedni nie raczy się nawet pokazać. Myślałem, żeś i pan stchórzył… - Zdaje się, że stawiłem się na czas, panie kapitanie - odrzekłem ze spokojem. - A trzeba panu wiedzieć, że tutaj masz reputację dobrego marynarza! - ryknął groźnie, nie spoglądając w moją stronę. - Bardzo mi miło słyszeć to z ust pana kapitana. - Myślę. Ale nie stawił się pan na wezwanie. No, no, wiemy, że tak było. Gospodarz klubu nie ośmieliłby się nigdy lekceważyć polecenia wydanego przez urząd. Gdzież, u licha, obracałeś się pan przez pół dnia? W odpowiedzi uśmiechnąłem się dobrotliwie, a on opamiętał się widać, bo uprzejmie wskazał mi krzesło. W dalszym ciągu rozmowy objaśnił mnie, że w Bangkoku zmarł ostatnimi czasy kapitan angielskiego statku i konsul generalny telegrafował do tutejszego urzędu z żądaniem, by przysłano mu natychmiast odpowiedniego następcę. Przypuszczam, że kapitan Ellis upatrzył sobie od razu moją osobę, jakkolwiek zawiadomienie przesłane do klubu oficerów było, o ile wiem, zredagowane w ogólnikowej formie. Kontrakt był już napisany. Dał mi go do przeczytania, a gdy zwróciłem mu dokument wyrażając zgodę, podpisał go i przypieczętował własną dostojną ręką, po czym, złożywszy we czworo tę niepozorną ćwiartkę niebieskiego papieru, oddał ją z powrotem w moje ręce. Wyznaję, że gdym ją wsuwał do kieszeni, zakręciło mi się w głowie. - Oto jest dyplom - rzekł kapitan z powagą. - Urzędowy kontrakt, obowiązujący zarówno pana, jak właścicieli statku. Kiedyż pan będzie gotów do drogi? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|