, Reymont Władysław Wampir 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Chwilami mam wrażenie, jakbym siedział u was na wsi... przed laty. Nawet ten garson
podobny jest do Walentego...
 Wrócisz i wszystko znowu będzie po dawnemu! U nas w domu nic się nie zmieniło. Nie
poznasz, żeś tak długo nie był.
77
 Nie wróciłbym już do dawnego!
 Nie lubi pan przeszłości...  uśmiechnęła się melancholijnie.
 Bo nie miałem nigdy ani jednej chwili, do której pragnąłbym powrócić.
 Ani jedynej chwili?  zapytała prędko.
 Jeśli nawet i była, to zalało ją całe morze goryczy.
Rozdrażnił się nagle, gorycz osiadła mu na ustach i zaostrzyła spojrzenie, a stary żal tak
zaszarpał sercem, że skoro tylko wstali od stołu, chciał natychmiast odejść.
 Mamy lożę na operę i pragnęliśmy ten wieczór spędzić razem z panem! Czyż pan może
nam odmówić?
Znowu ten dziwnie słodki, przejmujący głos, znowu te oczy nakazujące w prośbie i ten
obezwładniający uśmiech, nie, nie potrafił się wymówić i pojechał z nimi do teatru.
Widowisko było już rozpoczęte.
Siedział w przyćmionej głębi loży, patrząc tylko na nią chłodnymi, badającymi oczami, na
jej cudowną głowę o suchym, orlim profilu. Miała twarz muzy i zarazem grzechu. W półmro-
ku i tak blisko, tak kusząco blisko, krwawiły się jej usta, te niepokojące, jakby wiecznie spra-
gnione usta. Patrzył na nią niby na dzieło sztuki, sycił oczy jego pięknem, radował się naj-
czystszą radością artysty i dlatego z pewnym niepokojem zauważył, iż nieco przytyła i jej
wspaniały biust nabiera pełności gron dojrzewających. Zdawała się nie widzieć przedstawie-
nia ni jego oczów, gdyż spojrzenia jej niosły się gdzieś błędnie, daleko, jakby do wspomnień
minionych leciały.
 Czy pamięta? Czy zawsze z tą samą obojętnością pozwala się uwielbiać? Czy i innym w
nagrodę rzucała okruch łaski królewskiej? Czy zawsze tak samo zimna i obojętna?  rozmy-
ślał.
Na scenie śpiewano Romea i Julię.
Teatr był przepełniony. W lożach bieliły się obnażone ramiona, połyskiwały rozgorączko-
wane oczy, skrzyły się brylanty i ustawicznie szemrały wachlarze. Zapach perfum i kwiatów
przesycał powietrze.
Na sali panował mrok, tylko na jasnej scenie udani kochankowie śpiewali udawaną miłość.
Słodkie kantyleny sączyły jad podrażnień budząc szalone tęsknoty pocałunków i dreszcze
namiętnych pragnień. %7łądza śpiewała bezwstydną i nigdy nie nasyconą pieśń rozkoszy.
A w jakiejś chwili, gdy kochankowie na scenie rzucali się sobie w objęcia, Ada upuściła
wachlarz i kiedy go podawał, szepnęła ledwie dosłyszalnie:
 Pamiętasz!
Właśnie był wskrzeszał wspomnienia tej jedynej i nigdy niepojętej chwili, więc na jej sło-
wo zadrżał i spojrzał zdumiony. Siedziała spokojna, zimna, jakby z marmuru wykuta.
Jakże teraz pamiętał tamten wieczór grozy i szału!
Był u nich na wsi.
Wiosenna burza szalała na świecie, niekiedy deszcz lał strumieniami, niekiedy wicher ło-
motał o ściany, park jęczał, biły pioruny i migotały błyskawice.
Całe towarzystwo grało w karty w przyległym pokoju, a on w wielkiej, mrocznej sali grał
na fisharmonii Bacha; grał dla niej, jak zawsze, i jak zawsze śpiewał o swojej beznadziejnej
miłości.
Przyszła, przyciągnięta dzwiękami, i snuła się po sali niby biała, cicha błyskawica. Noc
stawała się coraz straszniejsza i grzmoty huczały złowrogo, jakby się walił cały świat. Pa-
trzyła w burzę i oślepiające migoty bez trwogi, jednako spokojna, wyniosła, milcząca i tak
martwo obojętna, że jak zawsze pomarły mu na ustach słowa wyznań, a duszę zalały łzy bez-
nadziejnej rozpaczy.
Tego wieczora nie zamienili ze sobą ani słowa.
Został u nich na noc, gdyż z powodu szalejącej burzy niepodobna było wracać do domu.
78
I kiedy się znalazł w swoim pokoju i zgasiwszy świecę zaczął rozmyślać, że trzeba iść
precz z tego domu, iść zaraz i na zawsze... Otworzyły się drzwi... Ktoś wszedł bosymi noga-
mi... i nim się zdołał unieść i zapytać, ktoś padł mu na piersi... ktoś go objął... czyjeś usta po-
żerały go chciwymi, głodnymi pocałunkami... czyjś głos zduszony... głos objawienia... głos
upojeń i szału...
Nie mógł teraz myśleć o tym spokojnie, zerwał się bezwiednie z miejsca, brakowało mu
tchu i jakieś szalone pragnienie rozprężyło mu ramiona...
Na szczęście, akt się skończył, kurtyna zapadła i grzmiące brawa oprzytomniły go natych-
miast.
Wyszli oboje na foyer, gdyż Henryk wolał pozostać w loży.
 Wiem, o czym pan myślał!  zaczęła nie parząc na niego.
 Mógłżebym myśleć o czym innym?
Przenikliwy, nieodgadniony uśmiech przewiał po jej ustach.
 Gdyby nie to spotkanie, byłbym zapomniał  szepnął jakby z wyrzutem.  Byłbym za-
pomniał na zawsze.
Fala ludzi rozdzieliła ich na chwilę.
 Musimy się jutro spotkać. Przyjdę do British Museum o jedenastej. Będzie pan na mnie
czekał!
 Rozkazuje pani, więc będę.
 Ależ ja proszę, ja proszę  powtórzyła z tkliwością.
 Długo będziecie w Londynie?  spytał już spokojniej.
 To zależy od tego, co mi pan jutro powie  zajrzała mu w twarz lękliwie, wyczekująco.
 Ja mam decydować! Nigdy nie chciała mnie pani nawet słuchać, a teraz... Jakąż nową
krzywdę szykuje pani dla mnie?  uśmiechnął się z bolesnym szyderstwem.
Przybladła, oczy się jej zatrzepotały, jęknęła prawie.
 Nienawidzi mnie pan!
 Tylko się bronię, bo zbyt dobrze jeszcze pamiętam dawną.
 A więc do jutra. Wszystko panu powiem i wyjawię...
 Dziesięć lat na to czekałem  szepnął wracając do loży.
Nowy akt się rozpoczynał; na scenie działy się przeróżne rzeczy, ale on nie spostrzegał ni-
czego, nawet jej płomiennych spojrzeń, jakimi go ogarniała. Siedział skulony, przeżuwając te
dawne krzywdy; pasł się męką przypomnień tamtych czasów i tamtej niepojętej nocy...
Przyszła i oddała mu się sama.
Jakąż straszną zgryzotą były brzemienne te chwile szału!
 I dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Ach, prawda, jutro się nareszcie dowie wszystkiego...
Ale któż mu i czym zapłaci mękę lat całych, kto? Czy ta piękna, marmurowa pani, której
nie kochał i nie pożądał? O tamtej przecież marzył, o tamtej, umarłej i pogrzebanej w sercu na
wieki! Nie wskrześnie, co się już w proch rozsypało!
Jakże pamiętał w tej chwili ten świt, gdy go opuszczała i na wszystkie jego zaklęcia i pyta-
nia nie wyrzekła ani jednego słowa. Odeszła jak sen, że chociaż wkrótce dzień zajrzał mu w
oczy, słońce zaświeciło, zaśpiewały ptaki, a jemu się wciąż zdawało, że to wszystko było ma-
rzeniem. A w radości, jaka go chwilami przejmowała, było tyle niepokojów i lęku, i niewiary [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl