, Carole Matthews Z tobą lub bez ciebie 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jest jeszcze ciemno, ale słyszę odgłosy przygotowań do śniadania,
cichy brzęk rondli, rozmowy pomocników kuchennych. Budzą się
tragarze, jak zwykle śmieją się i żartują. Dean się do mnie przytula.
Powinien znikać, bo w każdej chwili może się zjawić Sandżiw z
herbatą.
I w tym momencie wkłada głowę do namiotu. Jeżeli szokuje go widok
mojego towarzysza, nie pokazuje tego po sobie. Dean otwiera oczy.
- Chodz, siostro, chodz, bracie - popędza nas Nepalczyk. -Słońce
niedługo wstanie i myślę, że będzie bardzo pięknie.
- Już idziemy - mruczy Dean i z trudem się podnosi. Sennie pociera
klującym policzkiem o mój, i chyba jeszcze bardziej go za to kocham. -
Chcesz zobaczyć wschód słońca?
- Z rozkoszą.
- Tego się obawiałem.
Całuje mnie, a potem przyciąga bojówki. Wślizgujemy się w ubrania i
wypełzamy z namiotu. Reszta grupy także się budzi i zbiera, sądząc po
szelestach dochodzących z szeregu niebieskich namiotów.
- Idzcie na grań sami - mówi Sandżiw z porozumiewawczym
uśmiechem. - Zabiorę resztę dalej, w głąb doliny. Pospieszcie się. Nie
macie za dużo czasu.
Ruszam z Deanem pod górę i, choć sapię jak stary parowóz, w równym
tempie gramolimy się na ostrą niczym nóż grań oddzielającą dwie doliny.
Z całego serca poparłabym zakaz wspinaczki przed śniadaniem, jednak
kiedy docieramy do szczytu, widok dosłownie zapiera mi dech. Niebo
przecinają pasy czerwieni i błękitu, słońce właśnie wychyla się zza
horyzontu, zabarwiając śnieg na Annapurnie na kolor cytrynowego lukru.
Gęsta biała mgła wiruje w dolinie jak puszyste chmury. Ponad nią krążą
orły i pomijając sporadycznie rozlegające się ptasie śpiewy, jest cicho i tak
pięknie, że mam ochotę się rozpłakać.
Dean mnie obejmuje.
- Warto było się tu wspiąć?
- Tak. - Uczuciowo pociągam nosem. - Warto.
Znajduje dla nas wygodny kamień i siadamy na nim przytuleni, by
odgonić poranny chłód. Słońce wznosi się wyżej, powoli, bardzo powoli,
zalewając góry błyskami różu jak konfetti. Rozlega się huk podobny do
wystrzału.
- Lawina. - Dean wskazuje Lamjung, gdzie majestatycznie zsuwa się
połać śniegu wielkości boiska piłkarskiego, płynnie niczym woda,
wyrzucając w powietrze kłęby śniegu. Promienie słońca rozchodzą się na
boki, oświetlając wierzchołki i szczeliny.
- Nie chcę już nigdy wracać do domu - wzdycham.
- Lysso. - Dean ujmuje moją twarz w dłonie i patrzy mi w oczy. - Też nie
chcę, żebyś wracała.
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Do licha. - Lee podniósł wzrok i mało brakowało, a upuściłby młotek.
- Co? - Edie poczuła, że się rumieni, gdy schodziła po schodach.
Miała wrażenie, że robi wielkie wejście w filmowym stylu.
Archie był zajęty dewastacją swojego ksylofonu i walił w niego
plastikowym młoteczkiem. Lyssa kupiła ten instrument w jaskrawych
kolorach na jego poprzednie urodziny. Tylko ktoś niemający dzieci
mógł wpaść na pomysł kupienia równie szarpiącej nerwy, hałaśliwej
zabawki. Wysokie dzwięki wibrowały w mózgu Edie i wprawiały w
drgania wszystkie jej plomby.
Lee skończył wbijać gwózdz w ścianę, po czym znowu się odwrócił.
- Mówiłaś, że dokąd idziesz?
- Na lunch - przypomniała mu Edie. - Wychodzę na lunch.
- Ze swoją matką?
- Czy ty mnie w ogóle nie słuchasz, Lee?
- Nie. Powiedz mi to jeszcze raz. I mów do mnie, jakbym był
pięciolatkiem. Wiesz, że to mnie kręci.
Edie cmoknęła z irytacją.
- Idę na lunch z przyjacielem Jake'a.
- Paulem?
- Pipem. Chciał porozmawiać o Jake'u i Lyssie. Może mogłabym im
w czymś pomóc.
- Myślałem, że się rozstali i Jake zamieszkał z kimś innym.
- Treściwie podsumowane - prychnęła, gotując się ze złości.
- Na moje oko wygląda to na przegraną sprawę.
- Niekoniecznie. Pip uważa, że powinniśmy przynajmniej spróbować.
- Edie miała nadzieję, że się nie zarumieniła.
- Lyssa już niedługo będzie w domu - zauważył Lee. - Nie może sama
wszystkiego załatwić, kiedy wróci?
- Wtedy może być za pózno. - Edie miała nadzieję, że zabrzmiało to
tajemniczo. - Nie mogłam mu odmówić.
- Padnie rażony gromem na twój widok - ocenił Lee. - Wyglądasz,
jakbyś starała się o rolę w Gorączce sobotniej nocy.
- Dzięki. - Edie, gdy kupowała tę sukienkę uważała, że jest modna,
teraz, gdy ją obejrzała - krótką, w geometryczny wzór -w bezlitosnym
świetle dnia, nie była już tego taka pewna. Pewnie znacznie lepiej
wyglądałaby na Kelly czy generalnie na kimś poniżej dwudziestego
piątego roku życia.
- A te dwa białe kawałki, które wystają na dole?
- To moje nogi.
- Do licha. Naprawdę? A kiedy ostatnio je widziałem?
- A kiedy ostatnio poprosiłeś, żebym ci je pokazała? - zrewanżowała
się pytaniem Edie.
- Uważam, że wyglądasz ślicznie, mamusiu - skomentowała Daisy,
która goniła wzdłuż korytarza królika Justina, nazwanego tak na cześć
Justina Timberlake'a.
- Dziękuję - powiedziała Edie. - Co nie znaczy, że Justin może zostać
w domu. Zabierz go do ogrodu.
Daisy złapała królika i wyszła, trzaskając drzwiami.
- Mogłabyś może zabrać Archiego i odwiezć go po drodze do swojej
matki?
- Nie. Będziesz musiał się nim zająć.
- Ale Edie, mam masę roboty. Nie mogę cały czas siedzieć i pilnować
dziecka.
- Obiecałeś - przypomniała mu Edie. - Zresztą, czy tak często
zostajesz z dzieciakami? Niech Kelly go popilnuje.
Rzeczona Kelly pędem pokonała schody.
- Ja nie. Wychodzę - oznajmiła.
I zanim Edie zdołała zaprotestować, frontowe drwi zamknęły się za
nią z hukiem.
- Dokąd ona poszła? - chciała wiedzieć Edie.
- Nie sądzisz chyba, że mi powiedziała? Biorąc pod uwagę grubość jej
makijażu, pewnie poszła dręczyć jakiegoś biednego, niczego
niepodejrzewającego młodzieńca.
- A co robi reszta?
- Na pewno coś knują - stwierdził Lee z uśmiechem. - Kiedy ostatnio
widziałem Annę, próbowała wytatuować sobie brzuszek pisakiem.
Liam i Mark są w ogrodzie, udają, że grają w nogę, tratując resztki
zieleni, które nam zostały.
Archie włączył się do rozmowy fałszywymi ostrymi akordami.
- Archie, przestań - rzuciła ostro Edie. Dzieciak natychmiast
wybuchnął płaczem.
Z jakiegoś głupiego powodu Edie poczuła, że jej także łzy napływają
do oczu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl