,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jest jeszcze ciemno, ale słyszę odgłosy przygotowań do śniadania, cichy brzęk rondli, rozmowy pomocników kuchennych. Budzą się tragarze, jak zwykle śmieją się i żartują. Dean się do mnie przytula. Powinien znikać, bo w każdej chwili może się zjawić Sandżiw z herbatą. I w tym momencie wkłada głowę do namiotu. Jeżeli szokuje go widok mojego towarzysza, nie pokazuje tego po sobie. Dean otwiera oczy. - Chodz, siostro, chodz, bracie - popędza nas Nepalczyk. -Słońce niedługo wstanie i myślę, że będzie bardzo pięknie. - Już idziemy - mruczy Dean i z trudem się podnosi. Sennie pociera klującym policzkiem o mój, i chyba jeszcze bardziej go za to kocham. - Chcesz zobaczyć wschód słońca? - Z rozkoszą. - Tego się obawiałem. Całuje mnie, a potem przyciąga bojówki. Wślizgujemy się w ubrania i wypełzamy z namiotu. Reszta grupy także się budzi i zbiera, sądząc po szelestach dochodzących z szeregu niebieskich namiotów. - Idzcie na grań sami - mówi Sandżiw z porozumiewawczym uśmiechem. - Zabiorę resztę dalej, w głąb doliny. Pospieszcie się. Nie macie za dużo czasu. Ruszam z Deanem pod górę i, choć sapię jak stary parowóz, w równym tempie gramolimy się na ostrą niczym nóż grań oddzielającą dwie doliny. Z całego serca poparłabym zakaz wspinaczki przed śniadaniem, jednak kiedy docieramy do szczytu, widok dosłownie zapiera mi dech. Niebo przecinają pasy czerwieni i błękitu, słońce właśnie wychyla się zza horyzontu, zabarwiając śnieg na Annapurnie na kolor cytrynowego lukru. Gęsta biała mgła wiruje w dolinie jak puszyste chmury. Ponad nią krążą orły i pomijając sporadycznie rozlegające się ptasie śpiewy, jest cicho i tak pięknie, że mam ochotę się rozpłakać. Dean mnie obejmuje. - Warto było się tu wspiąć? - Tak. - Uczuciowo pociągam nosem. - Warto. Znajduje dla nas wygodny kamień i siadamy na nim przytuleni, by odgonić poranny chłód. Słońce wznosi się wyżej, powoli, bardzo powoli, zalewając góry błyskami różu jak konfetti. Rozlega się huk podobny do wystrzału. - Lawina. - Dean wskazuje Lamjung, gdzie majestatycznie zsuwa się połać śniegu wielkości boiska piłkarskiego, płynnie niczym woda, wyrzucając w powietrze kłęby śniegu. Promienie słońca rozchodzą się na boki, oświetlając wierzchołki i szczeliny. - Nie chcę już nigdy wracać do domu - wzdycham. - Lysso. - Dean ujmuje moją twarz w dłonie i patrzy mi w oczy. - Też nie chcę, żebyś wracała. Rozdział czterdziesty dziewiąty Do licha. - Lee podniósł wzrok i mało brakowało, a upuściłby młotek. - Co? - Edie poczuła, że się rumieni, gdy schodziła po schodach. Miała wrażenie, że robi wielkie wejście w filmowym stylu. Archie był zajęty dewastacją swojego ksylofonu i walił w niego plastikowym młoteczkiem. Lyssa kupiła ten instrument w jaskrawych kolorach na jego poprzednie urodziny. Tylko ktoś niemający dzieci mógł wpaść na pomysł kupienia równie szarpiącej nerwy, hałaśliwej zabawki. Wysokie dzwięki wibrowały w mózgu Edie i wprawiały w drgania wszystkie jej plomby. Lee skończył wbijać gwózdz w ścianę, po czym znowu się odwrócił. - Mówiłaś, że dokąd idziesz? - Na lunch - przypomniała mu Edie. - Wychodzę na lunch. - Ze swoją matką? - Czy ty mnie w ogóle nie słuchasz, Lee? - Nie. Powiedz mi to jeszcze raz. I mów do mnie, jakbym był pięciolatkiem. Wiesz, że to mnie kręci. Edie cmoknęła z irytacją. - Idę na lunch z przyjacielem Jake'a. - Paulem? - Pipem. Chciał porozmawiać o Jake'u i Lyssie. Może mogłabym im w czymś pomóc. - Myślałem, że się rozstali i Jake zamieszkał z kimś innym. - Treściwie podsumowane - prychnęła, gotując się ze złości. - Na moje oko wygląda to na przegraną sprawę. - Niekoniecznie. Pip uważa, że powinniśmy przynajmniej spróbować. - Edie miała nadzieję, że się nie zarumieniła. - Lyssa już niedługo będzie w domu - zauważył Lee. - Nie może sama wszystkiego załatwić, kiedy wróci? - Wtedy może być za pózno. - Edie miała nadzieję, że zabrzmiało to tajemniczo. - Nie mogłam mu odmówić. - Padnie rażony gromem na twój widok - ocenił Lee. - Wyglądasz, jakbyś starała się o rolę w Gorączce sobotniej nocy. - Dzięki. - Edie, gdy kupowała tę sukienkę uważała, że jest modna, teraz, gdy ją obejrzała - krótką, w geometryczny wzór -w bezlitosnym świetle dnia, nie była już tego taka pewna. Pewnie znacznie lepiej wyglądałaby na Kelly czy generalnie na kimś poniżej dwudziestego piątego roku życia. - A te dwa białe kawałki, które wystają na dole? - To moje nogi. - Do licha. Naprawdę? A kiedy ostatnio je widziałem? - A kiedy ostatnio poprosiłeś, żebym ci je pokazała? - zrewanżowała się pytaniem Edie. - Uważam, że wyglądasz ślicznie, mamusiu - skomentowała Daisy, która goniła wzdłuż korytarza królika Justina, nazwanego tak na cześć Justina Timberlake'a. - Dziękuję - powiedziała Edie. - Co nie znaczy, że Justin może zostać w domu. Zabierz go do ogrodu. Daisy złapała królika i wyszła, trzaskając drzwiami. - Mogłabyś może zabrać Archiego i odwiezć go po drodze do swojej matki? - Nie. Będziesz musiał się nim zająć. - Ale Edie, mam masę roboty. Nie mogę cały czas siedzieć i pilnować dziecka. - Obiecałeś - przypomniała mu Edie. - Zresztą, czy tak często zostajesz z dzieciakami? Niech Kelly go popilnuje. Rzeczona Kelly pędem pokonała schody. - Ja nie. Wychodzę - oznajmiła. I zanim Edie zdołała zaprotestować, frontowe drwi zamknęły się za nią z hukiem. - Dokąd ona poszła? - chciała wiedzieć Edie. - Nie sądzisz chyba, że mi powiedziała? Biorąc pod uwagę grubość jej makijażu, pewnie poszła dręczyć jakiegoś biednego, niczego niepodejrzewającego młodzieńca. - A co robi reszta? - Na pewno coś knują - stwierdził Lee z uśmiechem. - Kiedy ostatnio widziałem Annę, próbowała wytatuować sobie brzuszek pisakiem. Liam i Mark są w ogrodzie, udają, że grają w nogę, tratując resztki zieleni, które nam zostały. Archie włączył się do rozmowy fałszywymi ostrymi akordami. - Archie, przestań - rzuciła ostro Edie. Dzieciak natychmiast wybuchnął płaczem. Z jakiegoś głupiego powodu Edie poczuła, że jej także łzy napływają do oczu. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|