,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przyszło Conanowi bez trudu. Zostawione przez morderców ślady były tak wyrazne, że wręcz urągały puszczy i jej duchom. Przybysze miażdżyli buciorami trawy i zioła, bezmyślnie ryli nożami w korze drzew, deptali po własnych odchodach. Posuwali się zwartym orszakiem, zostawiając za sobą wyrazny pas zniszczonej roślinności. Cymmerianin odczytywał ze śladów prostactwo zostawiających je ludzi; co więcej, miał wrażenie, że w nozdrzach znów czuje wstrętny odór cywilizacji. Przed wyruszeniem szybko wykąpał się w stawie. Trawiony gniewem, zmył z obolałego ciała krew kota olbrzymiego, towarzyszy polowania i niewinnych Atupanów. Szybko natarł się barwną glinką, kreśląc na twarzy i piersiach rytualne pasy, oznaczające ruszenie na wielkie polowanie. Skąpo odziany, jak nakazywał obyczaj jego klanu, ruszył biegiem, dzwigając ciężką włócznię i kamienny toporek Songi. Zostawiał za sobą spaloną wioskę i obsiadane przez muchy i sępy ciała jako ostrzeżenie dla innych. Trop najezdzców prowadził na pomocny zachód, w stronę wzgórz nad rzeką i terenów letnich łowów Atupanów. Mordercy maszerowali spiesznie, bez odpoczynku, najwidoczniej obawiali się odwetu ze strony pozostałych przy życiu mieszkańców wioski lub sąsiednich plemion. Oczywiste było również, że przybyli tu w określonym celu, pod czyimś dowództwem. Ich drogę znaczyły ogonki suszonych fig i okruchy jęczmiennych placków. Próbowali też polować, lecz bez większego sukcesu, o czym świadczyła niewielka liczba kości pomniejszych zwierząt, pozostawiona przy obozowisku z ubiegłej nocy. Na brzegu strumienia Conan znalazł trop, cenniejszy dla niego niż złoty diadem: odciśnięty w wilgotnej glinie ślad zgrabnej stopy. Songa żyła; Cymmerianin domyślał się, że mordercy zmusili ją, by doprowadziła ich do starej wieży. Conan ruszył dalej, podwajając tempo. Nie zatrzymywał się, nawet by zdobyć pożywienie. Nie czując sińców i ran, biegł, by nadrobić dzień drogi, dzielący go od nieprzyjaciół. Wyszukiwał dogodne skróty i zboczył z drogi tylko po to, by dla rozeznania wspiąć się na wyniosłości dające dogodny widok. Nadrabiał dystans również dzięki temu, że Songa kilkakrotnie skręcała z właściwej drogi, starając się prowadzić porywaczy w kółko. Dowódca najezdzców był jednak czujny i orientował się w jej podstępach. Niewątpliwie bił Songę, by wymusić na niej posłuszeństwo. Mimo to dziewczyna powtarzała próbę kluczenia wiedząc, że Conan ruszy jej śladem. Bez wątpienia spodziewała się, że towarzyszyć mu będą Aklak i pozostali łowcy. Cymmerianin raz po raz przeklinał okrutny los - i własną głupotę - przez które zginęli jego towarzysze. Doszedł do wniosku, iż najlepiej postąpi, jeżeli podkradnie się do obozu morderców i odbije Songę, zostawiając resztę przy życiu - przynajmniej narazić. Dziewczyna miała przyjaciół wśród innych plemion. Pokrewne plemiona Atupanów mogły zorganizować wojenną wyprawę, pomścić pomordowanych rodaków i podjąć na nowo spokojny żywot. Cymmerianin musiał jednak najpierw dogonić porywaczy Songi. Ich nie znany dowódca narzucał ostre tempo marszu, najwyrazniej nie licząc się w ogóle ze swoimi ludzmi. Część śladów świadczyła, że zostawiający je mężczyzni kuleją, na niektórych odciskach stóp znajdowały się plamy krwi. Conan dogonił morderców przed zmierzchem, u stóp prastarej wieży, która - jak przewidywał - stanowiła cel ich wędrówki. Zcięte jesiennym chłodem, oplatające mury pnącza były pożółkłe i zeschnięte; szeleściły przy powiewach wiatru. Trawę zaścielały suche liście, co utrudniało bezgłośne podkradanie się do ruin. Gymmerianin podpełzł jednak niepostrzeżenie spory odcinek drogi, dzielący go od zagrzebanego w ziemi wejścia. Wówczas dostrzegł pierwszych nieprzyjaciół. Większość najwidoczniej poszukiwała już skarbów we wnętrzu wieży. Przy rozpadającym się wejściu pozostawiono jednak dwóch wartowników. Nie nosili zbroi ani uniformów. Odziani w byle jak zszyte spodnie ze skór i luzne, tkane koszule, wyglądali na pospolitych rabusiów z pogranicza. Powodem do dumy jednego z nich zdawała się futrzana czapa i zle wyprawione miejskie buty. Conan pamiętał, że odciski tych butów były zawsze na końcu grupy. Drugi nosił za duże buty na wysokich koturnach i wyleniała futrzaną kamizelkę. Ten z kolei pozostawiał ślady w postaci kęp butwiejącego włosia na krzakach. Dwaj strażnicy stali nieruchomo z zatkniętymi w ziemię halabardami. Od czasu do czasu mówili do siebie w pospolitym brytuńskim dialekcie. Trudno byłoby uznać, że są czujni. Sprawiali raczej wrażenie przepełnionych lękiem czy też ponurą fascynacją. Gdy Conan podpełznął bliżej, zrozumiał motywy ich zachowania. W trawie pod wieżą leżał rząd martwych ciał. Dwóch mężczyzn ze zgruchotanymi czaszkami, odzianych w marne stroje, byli to bez wątpienia kamraci tych przy wejściu. Trzecia była Songa. Ciało dziewczyny bielało w zapadającym zmierzchu, przez co tym wyrazniej widać było krew z kilku ran zadanych strzałami. - Prawdziwa diablica - powiedział wartownik w miejskich butach i czapie. - Przez całą drogę zachowywała się cicho jak mysz, ale była szczwana jak lisica, bez dwóch zdań! - Temat najwyrazniej sprawiał strażnikowi przyjemność. - Dolfas nie pozwolił nam jednak tknąć jej nawet palcem. - Po mojemu, chciał ją dla siebie - mruknął jego towarzysz. - Może i tak było, kto to wie? - Pierwszy wartownik wzruszył ramionami, potrząsnął głową i umilkł. Conan czekał nieruchomo, chociaż wściekłość i rozpacz sprawiały, że dzwoniło mu w uszach. Wreszcie strażnik w czapie odezwał się ponownie: - Kiedy tu doszliśmy, chłopaki chcieli mieć z nią trochę uciechy. Nie dziwota, ale piekielnica złapała za topór i rozwaliła im [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|