, Conan 48 Conan Nieokiełznany 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przyszło Conanowi bez trudu.
Zostawione przez morderców ślady były tak wyrazne, że wręcz urągały puszczy i jej
duchom. Przybysze miażdżyli buciorami trawy i zioła, bezmyślnie ryli nożami w korze drzew,
deptali po własnych odchodach. Posuwali się zwartym orszakiem, zostawiając za sobą wyrazny
pas zniszczonej roślinności. Cymmerianin odczytywał ze śladów prostactwo zostawiających je
ludzi; co więcej, miał wrażenie, że w nozdrzach znów czuje wstrętny odór cywilizacji. Przed
wyruszeniem szybko wykąpał się w stawie. Trawiony gniewem, zmył z obolałego ciała krew
kota olbrzymiego, towarzyszy polowania i niewinnych Atupanów. Szybko natarł się barwną
glinką, kreśląc na twarzy i piersiach rytualne pasy, oznaczające ruszenie na wielkie polowanie.
Skąpo odziany, jak nakazywał obyczaj jego klanu, ruszył biegiem, dzwigając ciężką włócznię i
kamienny toporek Songi. Zostawiał za sobą spaloną wioskę i obsiadane przez muchy i sępy
ciała jako ostrzeżenie dla innych.
Trop najezdzców prowadził na pomocny zachód, w stronę wzgórz nad rzeką i terenów
letnich łowów Atupanów. Mordercy maszerowali spiesznie, bez odpoczynku, najwidoczniej
obawiali się odwetu ze strony pozostałych przy życiu mieszkańców wioski lub sąsiednich
plemion. Oczywiste było również, że przybyli tu w określonym celu, pod czyimś dowództwem.
Ich drogę znaczyły ogonki suszonych fig i okruchy jęczmiennych placków. Próbowali też
polować, lecz bez większego sukcesu, o czym świadczyła niewielka liczba kości pomniejszych
zwierząt, pozostawiona przy obozowisku z ubiegłej nocy.
Na brzegu strumienia Conan znalazł trop, cenniejszy dla niego niż złoty diadem:
odciśnięty w wilgotnej glinie ślad zgrabnej stopy. Songa żyła; Cymmerianin domyślał się, że
mordercy zmusili ją, by doprowadziła ich do starej wieży.
Conan ruszył dalej, podwajając tempo. Nie zatrzymywał się, nawet by zdobyć pożywienie.
Nie czując sińców i ran, biegł, by nadrobić dzień drogi, dzielący go od nieprzyjaciół.
Wyszukiwał dogodne skróty i zboczył z drogi tylko po to, by dla rozeznania wspiąć się na
wyniosłości dające dogodny widok. Nadrabiał dystans również dzięki temu, że Songa
kilkakrotnie skręcała z właściwej drogi, starając się prowadzić porywaczy w kółko.
Dowódca najezdzców był jednak czujny i orientował się w jej podstępach. Niewątpliwie
bił Songę, by wymusić na niej posłuszeństwo. Mimo to dziewczyna powtarzała próbę
kluczenia wiedząc, że Conan ruszy jej śladem. Bez wątpienia spodziewała się, że towarzyszyć
mu będą Aklak i pozostali łowcy. Cymmerianin raz po raz przeklinał okrutny los - i własną
głupotę - przez które zginęli jego towarzysze.
Doszedł do wniosku, iż najlepiej postąpi, jeżeli podkradnie się do obozu morderców i
odbije Songę, zostawiając resztę przy życiu - przynajmniej narazić. Dziewczyna miała
przyjaciół wśród innych plemion. Pokrewne plemiona Atupanów mogły zorganizować
wojenną wyprawę, pomścić pomordowanych rodaków i podjąć na nowo spokojny żywot.
Cymmerianin musiał jednak najpierw dogonić porywaczy Songi. Ich nie znany dowódca
narzucał ostre tempo marszu, najwyrazniej nie licząc się w ogóle ze swoimi ludzmi. Część
śladów świadczyła, że zostawiający je mężczyzni kuleją, na niektórych odciskach stóp
znajdowały się plamy krwi.
Conan dogonił morderców przed zmierzchem, u stóp prastarej wieży, która - jak
przewidywał - stanowiła cel ich wędrówki. Zcięte jesiennym chłodem, oplatające mury pnącza
były pożółkłe i zeschnięte; szeleściły przy powiewach wiatru. Trawę zaścielały suche liście, co
utrudniało bezgłośne podkradanie się do ruin. Gymmerianin podpełzł jednak niepostrzeżenie
spory odcinek drogi, dzielący go od zagrzebanego w ziemi wejścia. Wówczas dostrzegł
pierwszych nieprzyjaciół.
Większość najwidoczniej poszukiwała już skarbów we wnętrzu wieży. Przy rozpadającym
się wejściu pozostawiono jednak dwóch wartowników. Nie nosili zbroi ani uniformów.
Odziani w byle jak zszyte spodnie ze skór i luzne, tkane koszule, wyglądali na pospolitych
rabusiów z pogranicza. Powodem do dumy jednego z nich zdawała się futrzana czapa i zle
wyprawione miejskie buty. Conan pamiętał, że odciski tych butów były zawsze na końcu
grupy. Drugi nosił za duże buty na wysokich koturnach i wyleniała futrzaną kamizelkę. Ten z
kolei pozostawiał ślady w postaci kęp butwiejącego włosia na krzakach.
Dwaj strażnicy stali nieruchomo z zatkniętymi w ziemię halabardami. Od czasu do czasu
mówili do siebie w pospolitym brytuńskim dialekcie. Trudno byłoby uznać, że są czujni.
Sprawiali raczej wrażenie przepełnionych lękiem czy też ponurą fascynacją. Gdy Conan
podpełznął bliżej, zrozumiał motywy ich zachowania. W trawie pod wieżą leżał rząd martwych
ciał. Dwóch mężczyzn ze zgruchotanymi czaszkami, odzianych w marne stroje, byli to bez
wątpienia kamraci tych przy wejściu. Trzecia była Songa. Ciało dziewczyny bielało w
zapadającym zmierzchu, przez co tym wyrazniej widać było krew z kilku ran zadanych
strzałami.
- Prawdziwa diablica - powiedział wartownik w miejskich butach i czapie. - Przez całą
drogę zachowywała się cicho jak mysz, ale była szczwana jak lisica, bez dwóch zdań! - Temat
najwyrazniej sprawiał strażnikowi przyjemność. - Dolfas nie pozwolił nam jednak tknąć jej
nawet palcem.
- Po mojemu, chciał ją dla siebie - mruknął jego towarzysz.
- Może i tak było, kto to wie? - Pierwszy wartownik wzruszył ramionami, potrząsnął głową
i umilkł. Conan czekał nieruchomo, chociaż wściekłość i rozpacz sprawiały, że dzwoniło mu w
uszach. Wreszcie strażnik w czapie odezwał się ponownie: - Kiedy tu doszliśmy, chłopaki
chcieli mieć z nią trochę uciechy. Nie dziwota, ale piekielnica złapała za topór i rozwaliła im [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl