,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wieczną przyjaźo. - Mógłbyś poczekad, a potem, kiedy mama i tata... - zaczął Charlie. Młody Lew się uśmiechnął. - Po co? - powiedział. - Tylko byśmy to odwlekli. Charlie wiedział, że lew ma rację. - Ucałuj ode mnie Elsinę - powiedział. - Dobrze. A potem Charlie odwrócił się i uciekł między wydmy, a lew powoli, ze spuszczoną głową zagłębił się w las. Żaden z nich się nie obejrzał. Nie byli w stanie. Charlie był zdyszany, spocony i spragniony, kiedy dobiegł do bram miasta. Czekał tu na niego Siergiej. Kocur właśnie stoczył potyczkę z człowiekiem handlującym na straganie skórzanymi kapciami; kra-marz oblał go wiadrem wody, więc teraz Siergiej prychał i klął. Czy tamten nie widział, że ma przed sobą osobę z charakterem, porządnego kota z poważnymi ambicjami, a nie byle kocura, na którego chlusta się wodą? Charlie zamierzał usiąśd na chwilę, złapad oddech, znaleźd coś do pi¬cia i ułożyd jakiś plan, ale Siergiej był zdania, że powinni ruszad od razu. - Daj mi odetchnąd! - sapnął Charłie po angielsku, bardziej do siebie niż do Siergieja. - Przecież ci nie przeszkadzam - powiedział sprzedawca kapci, pa¬ trząc na niego z ukosa. - Nie pan - odparł Charlie z uśmiechem. - Przepraszam. Ma pan tro¬ chę wody? - Właśnie pozbyłem się całej wody na brudnego kocura, który próbo¬ wał zjeśd moje kapcie - powiedział mężczyzna. - Chcesz kupid kapcie? - Nie, dziękuję - odparł Charlie, chociaż kapcie były bardzo ładne, różnokolorowe jak różne smaki sorbetu: wiśniowe, mandarynkowe, cy¬ trynowe, pistacjowe, jagodowe, porzeczkowe i melonowe. Siergiej patrzył na niego wybałuszonymi oczami i skrzeczał: - No, chodź! Musimy ich znaleźd, zanim ten drugi ptaszek zauważy, że Maccomo zniknął, i zacznie robid trudności! Dalej! Na rowerek! Czas - - - - leko. - - Gdzie ich widziałeś, Siergiej? - spytał. W Riad... Riad el cośtam - odparł kocur. El co? El nie pamiętam, do licha! - powiedział Siergiej. - Zresztą to nieda¬ Gdzie? - spytał Charlie. No... ucieka! Dopiero kiedy kramarz zaczął rozglądad się za czymś jeszcze, czym mógłby rzucid w Siergieja, Charlie podniósł się i ruszył przez ocienione arkady w głąb miasta. Mama i tata, pomyślał, i myśl ta dodała mu sił. Nie miało znaczenia, że był głodny, spragniony i nie spał od nie wiadomo jak dawna. Biegł. Zastanawiał się, gdzie mogli pójśd. Sądził, że dowiedzą się, gdzie on jest, a potem po niego przyjdą. Ale jak mieliby się tego dowiedzied? Tylko Maccomo to wiedział, a Maccomo się już nie liczył. Charlie popatrzył na kota. - -Nie... - - Wiesz, co znaczy riad, Siergiej? To coś w rodzaju... hotelu. Och - powiedział Siergiej. -Eee... Przepraszam. Cóż, musieli ich po prostu znaleźd... Charlie, z Siergiejem idącym za nim, ale wyglądającym, jakby wałęsał się bez celu, najspokojniej jak mógł, szedł w stronę placu księcia Moulaya El Hassana, gdzie znajdowały się wszystkie kawiarnie, w których można było kupid sok pomaraoczowy i poplotkowad, nie wzbudzając podejrzeo. W pierwszej kolejności wszedł do cukierni, gdzie kupił sobie ciastko z jabłkiem, croissanta i małe ryżowe ciasteczko zawinięte w papier. Pra¬cująca tam dziewczyna nie słyszała o żadnej rudowłosej kobiecie ani wielkim, angielskim Afrykaoczyku. - El Omali? - zasugerował Siergiej. - Omali to rodzaj budyniu - odparł Charlie. - Nie wydaje mi się, żeby wynajmowali pokój w Hotelu el Budyo, a tobie? - Eee, nie - przyznał potulnie Siergiej. Charlie podszedł do sprzedawcy soku pomaraoczowego i kupił sobie dużą szklankę. Sprzedawca widział rudowłosą kobietę i wielkiego Afry¬kaoczyka, który zachowywał się jak Europejczyk, ale nie wiedział, gdzie mieszkali. - El Arbah? - podsunął Siergiej. - To gdzieś tutaj. Charlie popatrzył na niego. - Hotel Cztery? - powiedział. Poszli do kawiarni, w której byli zeszłego wieczoru. - Salaam alecum, mały głodomorze! - zawołał kelner. - Jak smako¬ wały kebaby? - We alecum el salaam - odparł Charlie automatycznie. - Dużą fili¬ żankę kawy z mlekiem i wodę. Usiadł przed wejściem, pod pnączem uginającym się od ciemnoczer¬wonych kwiatów, i jedząc oraz pijąc, myślał: Oni tu są. Gdzieś niedaleko stąd. Mogą nagle tędy przejśd. Spokojnie. Radio grało tę samą piękną piosenkę. Kelner przyniósł kawę. - Ciekaw jestem - powiedział Charlie na tyle głośno, żeby usłyszeli go też inni goście kawiarni - czy ktokolwiek widział tu kobietę o rudych włosach i wielkiego, czarnego mężczyznę? Mina kelnera zdawała się mówid „nie", a inni ludzie zaczęli się odwra¬cad - chociaż nie mieli nic do powiedzenia - żeby zobaczyd, kto pyta. Ale tuż nad swoim ramieniem Charlie usłyszał nagle głos: - O, tak. Blade, rudowłose panie i czarny człowiek wielki jak góra? Zatrzymali się w Riad el Amira. - Amira! - wykrzyknął Siergiej. - Miałem to na koocu języka. Charlie odwrócił się szybko. Naprzeciw niego, na gałęzi pnącza sie¬dział przewracający oczami kameleon. Był jasnozielony jak otaczające go liście. Nikt inny go nie słyszał. Kto by słuchał małego gada, kiedy było tyle plotek do przekazania? Poza tym goście kawiarni nie zrozu¬mieliby go; nie wiedzieli, że kameleony potrafią mówid. A Charlie tak się ucieszył, że nie zwrócił uwagi na dwie rzeczy: gad posługiwał się mową kotów. I powiedział „panie". - Riad el Amira? - powtórzył. Kameleon obrócił jedno z oczu w prawo. W tamtą stronę. - Dzięki - powiedział Charlie. Znów zaczynał mied problemy z oddychaniem. Był zbyt podniecony. Zbyt szczęśliwy. Za bardzo się bał, że znów coś pójdzie nie tak. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|