, Faulkner William Azyl 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gdy nagle stwierdziła, że znowu tańczy; a potem, że tańczy z dwoma mężczyznami jednocześnie,
a potem, że wcale nie tańczy, tylko posuwa się ku wyjściu pomiędzy tym, który żuł gumę, i tym
drugim w zapiętej marynarce. Usiłowała się zatrzymać, ale prowadzili ją pod pachy; rzucając
ostatnie pełne rozpaczy spojrzenie na rozwirowaną salę otworzyła usta do krzyku.
- Wrzaśnij - powiedział ten w zapiętej marynarce. - Tylko spróbuj raz.
Rudy stał przy stole gry. Zobaczyła jego odwróconą głowę, kubek z kostkami w
podniesionej ręce. Właśnie kubkiem pomachał do niej krótko, wesoło. Patrzył na nią, dopóki nie
zniknęła z tamtymi dwoma za drzwiami. Potem rozejrzał się szybko po sali. Twarz miał
zuchwałą i spokojną, ale u nasady nozdrzy dwie białe zmarszczki i na czole kropelki potu.
Zagrzechotał kubkiem i rzucił kostki, przy czym ręka mu nie drżała.
- Jedenaście - powiedział krupier.
- Niech zostanie w puli - powiedział Rudy. - Jeszcze milion razy będę rzucać tej nocy.
Wsadzili Tempie do samochodu. Ten w zapiętej marynarce ujął kierownicę. Tam gdzie
podjazd łączył się z uliczką wiodącą na szosę, stał długi samochód turystyczny. Gdy go mijali,
Tempie zobaczyła wątły ptasi profil Wytrzeszcza w kapeluszu na bakier i z papierosem,
pochylony nad osłoniętą dłońmi zapałką. I natychmiast ta zapałka śmignęła w powietrzu jak
gasnąca miniaturowa gwiazda, razem .z profilem wessana przez pęd ich przejazdu w ciemność.
XXV
Wszystkie stoliki ustawiono z jednej strony parkietu. Na każdym leżał czarny obrus. Story
w oknach nadal były zasunięte, padało przez nie światło mgliste, łososiowe. Trumna stała tuż
poniżej podium orkiestry, kosztowna trumna, czarna ze srebrnymi okuciami, umieszczona na
kozłach, niewidocznych pod masą kwiatów. Te kwiaty, uplecione w wieńce, krzyże i inne
kształty ku ozdobie ceremoniału pośmiertnego, wprost zalewały symboliczną falą katafalk, a
także podium i fortepian, w oparach gęstych, dusznych woni.
Właściciel lokalu chodząc od stolika do stolika rozmawiał z przybywającymi i
zajmującymi miejsca
gośćmi. Kelnerzy Murzyni w czarnych koszulach pod wykrochmalonymi białymi
kurtkami już roznosili szklanki i butelki imbirowego piwa. Ruchy ich były chełpliwie, czcigodnie
powściągliwe; w sali zaczynało panować przyciszone ożywienie, nastrój nieco gorączkowy,
makabryczny.
Aukowate wejście do pokoju gry przysłaniały dra-perie kiru. Czarny całun leżał też i na
stole, pod spiet-trzonymi tam wiązankami kwiatów, których nie dało się zmieścić przy trumnie.
Nieustannie napływali j ludzie: mężczyzni w przyzwoitych ciemnych garniturach bądz w
jasnych, jaskrawych ubraniach wiosennych, co podkreślało nastrój makabrycznego paradoksu;
kobiety - te młodsze również ubrane jasno, w jaskrawych kapeluszach i szalach, starsze w
nobliwej szarości, w czerni i w granacie, siejące skrami brylantów: godne matrony, można by
pomyśleć, stateczne panie domu na popołudniowej niedzielnej imprezie.
W sali podnosił się już szum przyciszonych piskliwych rozmów. To tu, to tam z wysoko
rozchybotanymi tacami chodzili kelnerzy, wyglądający w swoich białych kurtkach i czarnych
koszulach jak fotograficzne negatywy. Od stolika do stolika sunął właściciel lokalu i pobłyskiwał
łysiną i wielkim brylantem w czarnym krawacie, a za właścicielem wykidajło, siłacz o kulistej
głowie, barczysty i tęgi, w smokingu tak obcisłym, jak gdyby lada chwila miał trzasnąć z tyłu na
nim, niczym kokon na larwie.
W prywatnej jadalni na stole obwieszonym dra-periami kiru stała ogromna waza z
ponczem, w którym pływały kawałki lodu i plasterki owoców. Nad wazą pochylał się jakiś
grubas w pomiętym zielonkawym ubraniu z brudnymi mankietami, wyłażącymi z rękawów aż na
zakończone czarnymi paznokciami palce. Miał uszargany kołnierzyk, sflaczały i obwisa-jący z
szyi, związany zatłuszczonym czarnym krawatem, w którym tkwiła szpilka z fałszywym
rubinem.
Twarz mu lśniła wilgocią, gdy ochryple, żarliwie zapraszał gości stłoczonych wokół
wazy.
- No, ludzie. Gene stawia. Nic was to nie kosztuje. Podchodzcie i pijcie. Nigdy jeszcze po
tej ziemi nie stąpał chłopak lepszy od niego.
Pili i odchodzili, i na ich miejsce przychodzili z nadstawionymi kubkami inni. Od czasu
do czasu przybiegał kelner z lodem i owocami, które wrzucał do wazy. Z walizki pod stołem
Gene wyjmował coraz to nowe butelki i dopełniał wazę ich zawartością, po czym z miną
gospodarza, gościnny i spocony, podejmował swój ochrypły monolog, rękawem ocierając twarz.
- No, ludzie. Na rachunek Gene'a. Jestem tylko biednym przemytnikiem, ale on nigdy
nie miał lepszego przyjaciela ode mnie. Podchodzcie i pijcie, ludzie. Jeszcze jest dużo, nie
zabraknie.
Z sali dansingowej dobiegały dzwięki strojenia instrumentów. Goście tam przechodzili i
szukali wolnych krzeseł. Na podium była orkiestra sprowadzona z jednego z hoteli w mieście, we
frakach. Właściciel lokalu i jakiś drugi mężczyzna rozmawiali z dyrygentem.
- Niech grają jazzowe kawałki -- powiedział ten drugi. - Rudy lubił tańczyć jak nikt.
- Nie, nie - powiedział właściciel. - Gene ich wszystkich tak szprycuje tą whisky za
darmo, że jeszcze mi się tu puszczą w pląsy. To będzie niedobrze wyglądało.
- Może  Nad pięknym modrym Dunajem"? - zaproponował dyrygent.
- Nie, nie, żaden charleston - powiedział właściciel. - Na tych marach leży nieboszczyk.
- To nie jest charleston - powiedział dyrygent.
- A co? - zapytał ten drugi.
- Walc. Straussa.
- Jakiegoś makaroniarza? - zapytał ten drugi. - Cholera w bok. Rudy był Amerykaninem.
Pan możesz sobie nie być, ale on był. Nie umiecie czegoś
amerykańskiego? Zagrajcie  Oprócz miłości mej niczego dać ci nie mogę". On to bardzo
lubił.
- %7łeby mi tu tańczyli? - zapytał właściciel. Obejrzał się na stoliki, przy których kobiety
rozmawiały już nieco piskliwie. - Lepiej zacznij pan od  Bliżej, mój Boże, do Ciebie" -
powiedział - żeby ich trochę otrzezwić. A mówiłem Gene'owi, że to ryzyko wyskakiwać z tym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl