,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gdy nagle stwierdziła, że znowu tańczy; a potem, że tańczy z dwoma mężczyznami jednocześnie, a potem, że wcale nie tańczy, tylko posuwa się ku wyjściu pomiędzy tym, który żuł gumę, i tym drugim w zapiętej marynarce. Usiłowała się zatrzymać, ale prowadzili ją pod pachy; rzucając ostatnie pełne rozpaczy spojrzenie na rozwirowaną salę otworzyła usta do krzyku. - Wrzaśnij - powiedział ten w zapiętej marynarce. - Tylko spróbuj raz. Rudy stał przy stole gry. Zobaczyła jego odwróconą głowę, kubek z kostkami w podniesionej ręce. Właśnie kubkiem pomachał do niej krótko, wesoło. Patrzył na nią, dopóki nie zniknęła z tamtymi dwoma za drzwiami. Potem rozejrzał się szybko po sali. Twarz miał zuchwałą i spokojną, ale u nasady nozdrzy dwie białe zmarszczki i na czole kropelki potu. Zagrzechotał kubkiem i rzucił kostki, przy czym ręka mu nie drżała. - Jedenaście - powiedział krupier. - Niech zostanie w puli - powiedział Rudy. - Jeszcze milion razy będę rzucać tej nocy. Wsadzili Tempie do samochodu. Ten w zapiętej marynarce ujął kierownicę. Tam gdzie podjazd łączył się z uliczką wiodącą na szosę, stał długi samochód turystyczny. Gdy go mijali, Tempie zobaczyła wątły ptasi profil Wytrzeszcza w kapeluszu na bakier i z papierosem, pochylony nad osłoniętą dłońmi zapałką. I natychmiast ta zapałka śmignęła w powietrzu jak gasnąca miniaturowa gwiazda, razem .z profilem wessana przez pęd ich przejazdu w ciemność. XXV Wszystkie stoliki ustawiono z jednej strony parkietu. Na każdym leżał czarny obrus. Story w oknach nadal były zasunięte, padało przez nie światło mgliste, łososiowe. Trumna stała tuż poniżej podium orkiestry, kosztowna trumna, czarna ze srebrnymi okuciami, umieszczona na kozłach, niewidocznych pod masą kwiatów. Te kwiaty, uplecione w wieńce, krzyże i inne kształty ku ozdobie ceremoniału pośmiertnego, wprost zalewały symboliczną falą katafalk, a także podium i fortepian, w oparach gęstych, dusznych woni. Właściciel lokalu chodząc od stolika do stolika rozmawiał z przybywającymi i zajmującymi miejsca gośćmi. Kelnerzy Murzyni w czarnych koszulach pod wykrochmalonymi białymi kurtkami już roznosili szklanki i butelki imbirowego piwa. Ruchy ich były chełpliwie, czcigodnie powściągliwe; w sali zaczynało panować przyciszone ożywienie, nastrój nieco gorączkowy, makabryczny. Aukowate wejście do pokoju gry przysłaniały dra-perie kiru. Czarny całun leżał też i na stole, pod spiet-trzonymi tam wiązankami kwiatów, których nie dało się zmieścić przy trumnie. Nieustannie napływali j ludzie: mężczyzni w przyzwoitych ciemnych garniturach bądz w jasnych, jaskrawych ubraniach wiosennych, co podkreślało nastrój makabrycznego paradoksu; kobiety - te młodsze również ubrane jasno, w jaskrawych kapeluszach i szalach, starsze w nobliwej szarości, w czerni i w granacie, siejące skrami brylantów: godne matrony, można by pomyśleć, stateczne panie domu na popołudniowej niedzielnej imprezie. W sali podnosił się już szum przyciszonych piskliwych rozmów. To tu, to tam z wysoko rozchybotanymi tacami chodzili kelnerzy, wyglądający w swoich białych kurtkach i czarnych koszulach jak fotograficzne negatywy. Od stolika do stolika sunął właściciel lokalu i pobłyskiwał łysiną i wielkim brylantem w czarnym krawacie, a za właścicielem wykidajło, siłacz o kulistej głowie, barczysty i tęgi, w smokingu tak obcisłym, jak gdyby lada chwila miał trzasnąć z tyłu na nim, niczym kokon na larwie. W prywatnej jadalni na stole obwieszonym dra-periami kiru stała ogromna waza z ponczem, w którym pływały kawałki lodu i plasterki owoców. Nad wazą pochylał się jakiś grubas w pomiętym zielonkawym ubraniu z brudnymi mankietami, wyłażącymi z rękawów aż na zakończone czarnymi paznokciami palce. Miał uszargany kołnierzyk, sflaczały i obwisa-jący z szyi, związany zatłuszczonym czarnym krawatem, w którym tkwiła szpilka z fałszywym rubinem. Twarz mu lśniła wilgocią, gdy ochryple, żarliwie zapraszał gości stłoczonych wokół wazy. - No, ludzie. Gene stawia. Nic was to nie kosztuje. Podchodzcie i pijcie. Nigdy jeszcze po tej ziemi nie stąpał chłopak lepszy od niego. Pili i odchodzili, i na ich miejsce przychodzili z nadstawionymi kubkami inni. Od czasu do czasu przybiegał kelner z lodem i owocami, które wrzucał do wazy. Z walizki pod stołem Gene wyjmował coraz to nowe butelki i dopełniał wazę ich zawartością, po czym z miną gospodarza, gościnny i spocony, podejmował swój ochrypły monolog, rękawem ocierając twarz. - No, ludzie. Na rachunek Gene'a. Jestem tylko biednym przemytnikiem, ale on nigdy nie miał lepszego przyjaciela ode mnie. Podchodzcie i pijcie, ludzie. Jeszcze jest dużo, nie zabraknie. Z sali dansingowej dobiegały dzwięki strojenia instrumentów. Goście tam przechodzili i szukali wolnych krzeseł. Na podium była orkiestra sprowadzona z jednego z hoteli w mieście, we frakach. Właściciel lokalu i jakiś drugi mężczyzna rozmawiali z dyrygentem. - Niech grają jazzowe kawałki -- powiedział ten drugi. - Rudy lubił tańczyć jak nikt. - Nie, nie - powiedział właściciel. - Gene ich wszystkich tak szprycuje tą whisky za darmo, że jeszcze mi się tu puszczą w pląsy. To będzie niedobrze wyglądało. - Może Nad pięknym modrym Dunajem"? - zaproponował dyrygent. - Nie, nie, żaden charleston - powiedział właściciel. - Na tych marach leży nieboszczyk. - To nie jest charleston - powiedział dyrygent. - A co? - zapytał ten drugi. - Walc. Straussa. - Jakiegoś makaroniarza? - zapytał ten drugi. - Cholera w bok. Rudy był Amerykaninem. Pan możesz sobie nie być, ale on był. Nie umiecie czegoś amerykańskiego? Zagrajcie Oprócz miłości mej niczego dać ci nie mogę". On to bardzo lubił. - %7łeby mi tu tańczyli? - zapytał właściciel. Obejrzał się na stoliki, przy których kobiety rozmawiały już nieco piskliwie. - Lepiej zacznij pan od Bliżej, mój Boże, do Ciebie" - powiedział - żeby ich trochę otrzezwić. A mówiłem Gene'owi, że to ryzyko wyskakiwać z tym [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|