,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- N'est-cepas*? - Mrugnęła do mnie. - A artyście wolno się czasem rozmyślić. Tamta suknia wydawała mi się zbyt blada do białej peruki. Taka cera jak twoja wymaga mocnych... comment on dit**l Kontrastów. - Ach, prawda! Peruka! - Westchnęłam. - Ona wszystko popsuje. Może mi pani jeszcze szybko strzelić fotkę? - Podałam jej swój telefon. - Bien sur*** - Madame Rossini wzięła komórkę i posłała mnie na stołek obok komody. Xemerius rozwinął skrzydła, przyfrunął do mnie i wylądował tuż przed porcelanową głową z peruką. - Masz pojęcie, co zwykle roi się w takiej czuprynie? - Odchylił głowę do tyłu i spojrzał na przypudrowaną na biało wieżę. - Wszy z całą pewnością. Pewnie też mole. Ewentualnie jeszcze coś gorszego. - Podniósł teatralnie łapy. - Powiem jeszcze tylko: tarantula. Zdusiłam w sobie komentarz na temat tego, że miejskie legendy to już naprawdę przebrzmiała sprawa, i demonstracyjnie ziewnęłam. Xemerius ujął się pazurami pod boki. - Ale to prawda - powiedział. - A ty powinnaś się strzec nie tylko pająków, lecz także pewnego hrabiego, jeśli ci to umknęło w tym twoim kostiumowym amoku. Niestety, miał rację. Dziś jednak, ozdrawiała i nawet przez Strażników uznana za nadającą się do uczestniczenia w balu, chciałam tylko jednego: myśleć pozytywnie. A gdzież mogłoby to przyjść człowiekowi łatwiej niż w pracowni madame Rossini? Nie znałam lepszego miejsca. Rzuciłam Xemeriusowi surowe spojrzenie i przesunęłam wzrokiem po wieszakach na ubrania. Każda następna suknia była piękniejsza od poprzedniej. - A nie ma pani przypadkiem czegoś w zieleni? - spytałam z nadzieją. Przypomniała mi się impreza u Cynthii i pomysły Leslie na nasze marsjańskie przebrania: Potrzebujemy tylko zielonych worków na śmieci, kilku wyciorów do fajki, pustych puszek po konserwach i paru styropianowych kulek - powiedziała. - Za pomocą zszywacza i pistoletu do klejenia na gorąco w mgnieniu oka przeistoczymy się w marsjańskich luzaków w stylu vin-tage. Można powiedzieć, w żywe dzieła sztuki nowoczesnej, i nie wydamy na to ani grosza". - Zieleni? Mais oui* - powiedziała madame Rossini. - Kiedy wszyscy jeszcze myśleli, że ten rudowłosy chudzielec będzie podróżował w czasie, używałam wielu odcieni zieleni, która doskonale harmonizuje z rudymi włosami i naturalnie także z zielonymi oczami tego młodego łobuza. - Och, och - rzucił Xemerius, grożąc jej pazurem. - Niebezpieczny teren, najdroższa! I miał rację. Tego młodego łobuza" zdecydowanie nie było bowiem na liście pozytywnych rzeczy, o których chciałam myśleć (lecz jeśli Gideon naprawdę miałby się pojawić z Charlotta na tej imprezie, to ja z całą pewnością nie będę tam stała w worku na śmieci, niech sobie Leslie mówi, co chce, na temat luzu i sztuki nowoczesnej). Madame Rossini wyszczotkowała moje długie włosy i zebrała je na czubku gumką. - Nawiasem mówiąc, dziś wieczorem on też będzie ubrany na zielono, w ciemną morską zieleń. Całymi godzinami głowiłam się nad doborem kolorów, żeby się ze sobą nie gryzły, i na koniec wypróbowałam wszystko przy świetle świec. Absolument oniriąue*. Będziecie razem wyglądać jak król i królowa mórz. - Apsolumą - zaskrzeczał Xemerius. - I jeśli nie umrzecie, będziecie mieli razem dużo małych książątek i księżniczek mórz. Westchnęłam. Czy on czasem nie powinien być w domu i pilnować Charlotty? Nie darował sobie towarzyszenia mi aż do Tempie, co w sumie było nawet miłe. Xemerius dobrze wiedział, że boję się tego balu. Madame Rossini rozdzieliła mi włosy na trzy pasma i zaplotła je w warkocz, który marszcząc czoło, upięła szpilkami w węzeł. - Zieleń, powiadasz? Niech się zastanowię. Mamy na przykład strój do jazdy konnej z końca osiemnastego wieku, z zielonego aksamitu, a poza tym, o! To mi się udało doskonale: garderoba wieczorowa z 1922 roku, jasnozielony jedwab z odpowiednim kapeluszem, płaszczem i torebką, tres chic* *! I skopiowałam też kilka sukien od Balenciagi, jakie Grace Kelly nosiła w latach sześćdziesiątych. Najwspanialszy okaz to suknia balowa w kolorze płatków róży, też byś w niej cudownie wyglądała. Ostrożnie podniosła konstrukcję peruki. Znieżnobiała, ozdobiona niebieskimi wstążkami i brokatowymi kwiatami, przypominała wielopiętrowy tort weselny. Rozsiewała nawet woń wanilii i pomarańczy. Madame Rossini zręcznie włożyła mi ten tort na ptasie gniazdo na czubku głowy i kiedy znowu zerknęłam w lustro, nie mogłam się poznać. - Teraz wyglądam jak połączenie Marii Antoniny i mojej babki - powiedziałam. - Bzdury - sprzeciwiła się madame Rossini, przymocowując perukę ogromnymi szpilkami do włosów. Przypominały małe sztylety z końcówkami ze lśniących szkiełek, które przeświecały przez konstrukcję loków niczym niebieskie gwiazdki. - Chodzi o kontrasty, łabędzia szyjko, kontrasty to najważniejsza rzecz. - Wskazała na otwartą paletę do makijażu stojącą na komodzie. - Jeszcze makijaż. Wersja smokey eyes także w osiemnastym wieku będzie w świetle świec zupełnie en vogue*. Odrobina pudru, etparfaitement**. Znów będziesz najpiękniejsza ze wszystkich. Tego oczywiście wiedzieć nie mogła, bo przecież jej przy tym nie byto. Uśmiechnęłam się. - Pani jest dla mnie taka miła. W ogóle jest pani najlepsza ze wszystkich! A za swe suknie powinna pani dostać modowe-go Oscara. - Wiem - powiedziała nieskromnie madame Rossini. * - Pamiętaj, przy wsiadaniu do samochodu i wysiadaniu zawsze najpierw głowa, mój cukiereczku! - Madame Rossini odprowadziła mnie aż do limuzyny i pomogła wsiąść. Czułam się trochę jak Marge Simpson, tylko że moja wieża z włosów była nie niebieska, lecz biała, a samochód na szczęście miał wystarczająco wysoki sufit. - Nie do wiary, że taka szczupła osóbka może zajmować tyle miejsca - powiedział ze śmiechem pan George, kiedy rozłożyłam spódnice na siedzeniu. - O tak, prawda? Mając takie suknie, właściwie trzeba by złożyć wniosek o własny kod pocztowy. Madame Rossini posłała mi na pożegnanie wesołego buziaczka. Och, jaka była kochana. W jej obecności zupełnie zapominałam, jak straszne jest teraz moje życie. Samochód ruszył, a w tym momencie drzwi kwatery głównej otworzyły się gwałtownie i ze środka wybiegł Giordano. Jego wygolone brwi układały się pionowo i pod warstwą samo-opalacza był z pewnością blady jak trup. Wydęte usta otwierały się i zamykały, co przypominało rybę zagrożoną [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|