,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ze skóry mięso. Po posiłku legli w cieniu, rozkoszując się pełnym żołądkiem i odsuwając od siebie inne myśli. Albana oddaliła się, obmyła szorstkie od soli ciało, wyprała odzienie. Kiedy wróciła, mężczyzni poszli za jej przykładem. Jedynie Antar patrzył na nich jak na szaleńców. Choć codziennie wypływał w morze, nigdy dobrowolnie nie zanurzyłby się w żadnej wodzie. Co dalej? spytał Cal, gdy wszyscy na powrót usiedli razem. To duża wyspa, może ktoś ocalał powiedziała szeptem czarownica. Nie szukamy ludzi przypomniał sucho Calmin. Smocze leża zwykle były w górach. Spojrzała w stronę bielejących wierzchołków. Ale, Cal, ja chciałabym najpierw odszukać& Mój ojciec, jego dwór& Czy nie moglibyśmy& Proszę. Calmin spojrzał na nią. Siedziała obok cicha i spokojna. Jej sylwetka, twarz, oczy wyrażały niemą prośbę. Wydawała się taka zagubiona i bezbronna, że wyciągnął rękę i dotknął jej policzka, a potem ją uścisnął. Poszukamy twojego ojca powiedział miękko. Jeśli żyje, znajdziemy go na pewno. Najedzeni i odświeżeni kąpielą ruszyli dalej. Nie zaglądali do zniszczonych chałup, nie sprawdzali, czy ktoś ocalał. Powstrzymywali ich Albana i Jarik oni wiedzieli, że mijane wioski są martwe. Na nocleg rozłożyli się w szczerym polu. Teren był ciągle płaski, bez żadnego skalnego załomu, drzewa czy krzaka, który mógłby im zapewnić osłonę. Wyznaczono podwójne warty, posilono się zimnym mięsem pozostałym z poprzedniego posiłku. Albana znowu śniła. Przedzierała się przez gęsty las. Była maleńka, tak maleńka, że każde zdzbło trawy przewyższało ją o głowę, obwieszone dojrzałymi jagodami krzaki zasłaniały niebo. Za sobą ciągle słyszała kroki. Jagody spadały, rozpryskując się niczym krople krwi. Jej suknia była uwalana lepkim sokiem, gęsta maz spływała po twarzy i włosach jak krzepnąca posoka. Kroki były coraz bliżej i bliżej& Strach dławił ją w gardle, dłonie drżały, krew pulsowała w oszalałym rytmie. Wiedziała, że już za chwilę, w następnym momencie zostanie odkryta. Potknęła się i przewróciła. Nie miała siły, żeby się podnieść, więc przywarła do murawy, mając nadzieję, że nagle zniknie, stopi się z podłożem w jedność. Kroki były tuż, na plecach czuła cuchnący oddech& Wysilała cały swój Dar, raz za razem posyłała fale skoncentrowanej energii, które powinny unicestwić wroga, lecz zamiast śmiertelnego rzężenia słyszała tylko śmiech. Otaczał ją cień, krzyk narastał w gardle& Obudziła się mokra od potu, przerażona i drżąca. Gardło miała wyschnięte na wiór, głowa pulsowała boleśnie. Ciągle nie w pełni świadoma rzuciła się w stronę Jarika, on niósł smoczą krew, jedyny ratunek przed zagrażającym jej śmiertelnym niebezpieczeństwem. Poczuła nagły ból i dopiero teraz rozejrzała się dookoła. Stała w wypalonym kręgu ognia, nogi miała szare od popiołu, resztki żaru parzyły ją w stopy. Cofnęła się i opadła z powrotemna posłanie. Rozdygotana skuliła się, obejmując ramionami i zaczęła kołysać w przód i w tył, pojękując cichutko. Trzymający wartę Cal obserwował ją od chwili, gdy zerwała się ze swojej derki. Widział, jak depcze resztki ogniska, słyszał jęk. Porzucił posterunek i podszedł do niej. Albano, co się z tobą dzieje? spytał cicho, dotykając jej ramienia. Podniosła na niego oczy pełne bólu i pragnienia. Ona mnie wzywa wyszeptała ni to do siebie, ni do niego. Czuję, jak mnie woła. Nie wytrzymam tego dłużej, nie wytrzymam. Kto cię woła? Krew. Smocza krew. Poznałam jej działanie, kiedy złamałam pieczęć na pakcie. Ona dała mi odporność i moc, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Od czasu, gdy obudziłam się z letargu, bez przerwy czuję, jak do mnie mówi. Przedtem było łatwiej& ale odkąd opuściliśmy Równiny, słyszę ją co noc, myślę o niej całymi dniami. Jeśli jej nie spróbuję, popadnę w obłęd, zrobię krzywdę sobie albo wam. Och, Cal, pomóż mi, proszę, pomóż. Smocza krew? Trucizna z flaszki, której pilnuje Jarik? Tak, tak. Gdybyś mi dał choć kropelkę, jedną kroplę& może ta udręka wreszcie by się skończyła. Nie. Nie? Po prostu, nie? Cal, ty nie rozumiesz& Proszę cię, błagam. Ja nie chcę nikogo skrzywdzić, ale już nie mogę& nie wytrzymam. Pokorny szept rozlegał się wyraznie w ciszy nocy, zielone oczy patrzyły żałośnie. Calmin poczuł, że jego wola zaczyna słabnąć. Dotknął jej włosów mokrych od potu i rosy. Proszę. Nieoczekiwanie brutalnie zacisnął dłoń na rudym kosmyku i przyciągnął do siebie. Spojrzał wprost w jasne, pełne łez oczy. Chcesz wyglądać jak ci nieszczęśnicy w Celebonie? spytał groznie. Jedna kropla tego świństwa wystarczyła, żeby niemal pozbawić cię ludzkich cech, a ty chcesz więcej? Prędzej cię zabiję, niż na to pozwolę. Nie licz na moje współczucie, Albano. Zrobiłbym dla ciebie wszystko, ale nie to, nie to. Puścił ją i patrzył, jak rozciera sobie skórę na głowie w miejscu, gdzie ją złapał. Wyjedzmy z tej zapowietrzonej wyspy, wróćmy na Równiny powiedział nagle. Zniszczymy butelkę i nie poczujesz więcej tego pragnienia. Już nigdy nie będę taka jak dawniej& Obydwoje podążamy ku swemu przeznaczeniu. Jesteś głupcem, jeśli sądzisz inaczej. Ułożyła się na posłaniu plecami do męża i otuliła derką. Cal patrzył na skuloną postać i czuł się równie zagubiony jak ona. Nie umiał pomóc. Co stałoby się z jego nieobliczalną małżonką, gdyby uległ prośbom? Westchnął i przysiadł w pobliżu Jarika. Rankiem ruszyli dalej. Teren zrobił się pofałdowany, pojawiły się pagórki i porośnięte mchem samotne skałki. Kiedy podchodzili do kolejnej wsi, Albana nagle zatrzymała się w pół kroku. Tam ktoś jest powiedziała martwo. Weszli czujnie pomiędzy wypalone kikuty domostw, z mieczami w dłoniach, niepewni, co lub kogo zastaną. Mężczyzna, który runął na nich znienacka, był szalony. Trzymał w rękach stylisko od siekiery, bez ostrza. Dłonie mu drżały, z oczu wyzierał paniczny strach. Wrzeszczał niezrozumiale, strużki śliny płynęły mu z ust. Stevar przebił go mieczem, nim zdążyli się zastanowić, co począć z obłąkanym nieszczęśnikiem. To był jedyny żywy człowiek, którego spotkali podczas swojego marszu. Trzy dni zajęło im dotarcie na północne wybrzeże. Droga, z której nie zbaczali, zaprowadziła ich wprost do miasta, z daleka do złudzenia przypominającego Moint. Podobieństwo skończyło się, kiedy minęli rogatki. Moint tętniło życiem, ten gród był wymarły. Zamiast odgłosów codzienności, rozmów, dziecięcego śmiechu, poszczekiwania psów słychać było tylko skrzyp niedomkniętej okiennicy, łoskot poruszanej wiatrem furtki, krzyk ptaków. Domy stały opuszczone, niektóre w takim pośpiechu, że na stołach leżały jeszcze resztki posiłków, nad nadbrzeżnymi straganami unosiły się chmary mew żerujących na zepsutych rybach, lecz trupów było ledwo parę. Przecież tu mieszkała kupa ludzi. Gdzie się wszyscy podziali? burczał Stevar pod nosem. W tej chwili odwrócił się błyskawicznie, kątem oka dostrzegając jakiś ruch. To był pies, kudłaty, w biało-rude łaty, przerazliwie chudy. Warknął na ludzi, podkulił ogon i zniknął w zaułku. Antar, który trzymał się blisko Niedzwiedzia, rozglądał się po wyludnionym mieście coraz bardziej wylękniony. W jakiś nieuchwytny sposób to miejsce przerażało go bardziej niż zmasakrowane wioski. Kiedy upewnili się, że wokół nie ma żywego człowieka, powędrowali ku zamkowi. Zbudowany na przybrzeżnych klifach, ciężki, przysadzisty, wznosił się ponad miastem. Jasny wapień, który posłużył za budulec, pokrywały plamy mchów podobne [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|