,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W ciągu najbliższych paru dni zobaczysz znacznie więcej ruin, trupów, zniszczenia. Sullamora otrząsnął się. I zadał najważniejsze pytanie: - Czy my wygramy tę wojnę? Imperator westchnął. - Tak. W końcu zwyciężymy. W końcu, pomyślał Sullamora. Wyglądało na to, że władca nie był pewien rozwoju wypadków. - A kiedy... - A kiedy nastąpi ta chwila, to już ja się postaram, żeby systemy Tahnu dostały zupełnie inną formę rządów. Nie chce, żeby kiedykolwiek w przyszłości sprawiały mu kłopoty. Sullamora uśmiechnął się blado. - Wojna, póki nie zostanie kamień na kamieniu! - Nie o to mi chodziło. Po prostu pragnę, aby u Tahnijczyków zmienił się system rządów. Nie żywię nienawiści do ich ludu. Staram się wygrać tę bitwę, nie niszcząc ani jednej planety. Dlatego nie urządzam dywanowych bombardowań i tym podobnych. To nie zwyczajni ludzie zaczynają wojny. Robią to w ich imieniu rządy. Sullamora popatrzył na władcę. Kupiec uważał się za historyka. Uwielbiał historię w stylu bohaterskim. Przypomniał sobie powiedzenie pewnego dzielnego admirała ze starożytnej Ziemi: - Umiarkowanie w wojnie jest absurdem . W pełni zgadzał się z tym stwierdzeniem. Sullamora nie był jednak na tyle biegły w historii, żeby wiedzieć, że jego ulubiony admirał nigdy nie dowodził flotą w walnej bitwie i że gdy zaczęła się następna wojna olbrzymie okręty, które kazał budować, okazały się przestarzałe. - Rozumiem, Wasza Wysokość - odparł chłodno. Władca nawet nie zwrócił uwagi na ton kupca. - Kiedy batalia z Tahnijczykami dobiegnie końca, zostaniesz odpowiednio wynagrodzony. Sądzę, że usatysfakcjonowałaby cię jakaś forma regencji, obejmująca obszary zamieszkane przez Tahnijczyków. Sullamora nagle zrozumiał, że on i Imperator mówią zupełnie innymi językami. Wstał, odstawił ledwie napoczęty trunek i ukłonił się ceremonialnie. - Dziękuję, Wasza Wysokość. W ciągu tygodnia będę gotów do podjęcia nowych obowiązków. Odwrócił się i wyszedł. Imperator popatrzył za nowo mianowanym ministrem. Potem wstał, przeszedł wokół biurka, podniósł szklankę Sullamory i zaczął z niej, w zamyśleniu, popijać. Stwierdził, że mistrz Sullamora i on nie nadają na tych samych częstotliwościach. No i co z tego? Odstawił drinka, wrócił do biurka i włączył odbiornik, żeby wysłuchać meldunków o kolejnych nieszczęściach. Niepokoił się o swoje imperium. Najpierw musi je utrzymać - wbrew swemu optymizmowi, Wieczny Imperator zaczynał wątpić, że mu się to uda - poszczególnymi ludzmi będzie się martwił pózniej. Zciszył odbiornik i włączył specjalny komputer - jedyny intelekt, z którym musiał rozmawiać. Nawet, jeśli była to konwersacja jednostronna. Rozdział siedemdziesiąty Generał Ian Mahoney popatrzył na swoje odbicie w potrzaskanym lustrze i zamyślił się. Wbrew temu, co twierdzili ulubieni, zmarli przed wiekami wierszokleci imperium - Mahoney z trudnością przypomniał sobie ich nazwiska: Solbert i Gullivan - istniały dwa typy generałów. Jeden, przybrany w paradny mundur, pozujący z trzech czwartych profilu, z czymś w rodzaju sierpa w ręku, przed frontem swoich udekorowanych medalami żołnierzy. I drugi - w mundurze polowym, z dymiącym automatem, z granatami dyndającymi u koalicyjki, prowadzący swoich ludzi naprzód, do walki z hordami wroga. Generał major Ian Mahoney nie pasował do żadnego z tych typów. Nosił mundur polowy i rzeczywiście chodził z przewieszonym przez ramię automatem. Ale portki munduru przetarte miał na siedzeniu, natomiast z broni, dzięki swojej ochronie, nawet nie wystrzelił. A do tego, mundur był ubabrany w mule, różu i pudrze. Tahnijczykom, za pomocą namiarów radiolokacyjnych, udało się wreszcie zlokalizować położenie centrum dowodzenia. Dokonali uderzenia z powietrza. Tahnijskie fregaty zdusiły tych kilka wyrzutni przeciwlotniczych, rozstawionych wokół [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|