,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dom, w którym się urodził i spędził dzieciństwo, nie istnieje, ale na jego miejscu już od lat kilkudziesięciu stoi nowy dom narożny, pełen od świtu słońca, wdzierającego się przez fron- towe okna. Tutaj właśnie na północno-zachodniej pierzei rynkowej słońce jest najwcześniej, zaledwie się wychyli znad dachów naprzeciwległych kamieniczek. Zanim światło zdąży osu- nąć się do stóp kamieniczki, już zagląda do okien na piętrze. Czytajmy Schulza: Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić . O piątej godzinie rano - rano jaskra- we od wczesnego słońca, dom nasz kąpał się już od dawna w żarliwym i cichym blasku po- rannym . A po południu, kiedy słońce wycofuje się z głębokich wnętrz mieszkań po tej stronie rynku i zaczyna się chylić - przewędrowałem tropami Schulza dwie osłonecznione jeszcze strony rynku, by na koniec dojść do apteki w przeciwległym, narożnym domu przy wpadającej do rynku ulicy - niegdyś Stryjskiej. I znów nieomylnie prowadził mnie Schulz, bo posłuchajmy jego słów z opowieści Sierpień: W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. [...] Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. [...] Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malino- wym w szerokim oknie symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić . Nie ma już bani z malinowym sokiem na wystawie apteki, należącej ongiś do magistra Gorgoniusza Tobiaszka, tylko słońce, wschodząc i zachodząc, rozjaśnia i gasi fasady po- szczególnych domów, zgodnie ze ścisłym opisem Schulza. Stwierdzenie tego unaocznia zgodność z realną topografią i niezwykłą - jak na genre twórczości Schulza - wierność re- aliom, z jaką na kartach swych utworów wskazywał autentyczne punkty swej biografii. Realiów tych odnalezć można wiele, tych rzeczywistych punktów oparcia immanentnego Schulzowskiego świata. Każda niemal najryzykowniejsza nawet metafora Schulza, każdy najdrobniejszy mit Sklepów cynamonowych ma korzenie w realnym podłożu, zweryfikowane tym powiązaniem i tą genezą, nadającą fantasmagoriom walor autentyczności. Dopiero w tym miejscu, z którego wyrosła, dynamiczna hiperbola Schulza przechyla się w te wątpliwe, ry- zykowne i dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji . Tylko Drohobycz i jego okolice pozwalały Schulzowi odtworzyć urok mitów zaznanych w dzieciństwie. Toteż tylko tam umiał tworzyć, a egzotyczne, zaczarowane podróże do koloro- wych Hajdarabadów czy Tasmanij podejmować mógł też jedynie za sprawą drohobyckiego albumu znaczków pocztowych, przekazów na imperia i republiki, na archipelagi i konty- nenty . Kiedy narrator i bohater Sklepów postanawia wracać drogą na %7łupy Solne , idzie umitycz- nionym miastem a zarazem prawdziwą jego ulicą; gdy w czasie swej nocnej, błędnej wę- drówki zauważa, że przedmiejski fragment krajobrazu przypomina ulicę Leszniańską w jej dolnych i rzadko zwiedzanych okolicach - ma na myśli biegnącą ku wsi Lisznia ulicę Lisz- niańską, której nazwę już w pierwszym wydaniu książki zniekształcił błąd drukarski; gdy, wszedłszy do gmachu gimnazjum, postanawia zajrzeć do sali, w której profesor Arendt pro- wadził lekcje rysunków - znajduje się w c. k. Gimnazjum im. Franciszka Józefa, gdzie się Schulz uczył i gdzie istotnie jego pierwszym przewodnikiem po krainie sztuki był w 1902 roku Adolf Arendt. I Wzgórze Bazyliańskie zachowało w kosmogonii Schulza swą prawdzi- wą nazwę, i cerkiew Zw. Trójcy, stojąca po dziś dzień w centrum Drohobycza, bieleje jak w 40 Genialnej epoce swą barokową fasadą, która, jak zlatująca z nieba ogromna koszula Boga, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|