, Hrabal Bohumil Taka piękna Ĺźałoba 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ale jak ju\ ksiądz dziekan ujął kosę i stanął w rozkroku, przy ka\dym mocnym pociągnięciu kosy uśmiechali
się coraz mniej. Ksiądz dziekan kosił i \yto po ka\dym świście kosy kładło się równiutko i zupełnie tak
samo, jakby ksiądz dziekan nale\ał do kosiarzy. Skończywszy swój rząd, odwrócił się i spojrzał na dokonane
dzieło, otarł pot, oddał kosę i ście\ką pośród pól niosłem dalej zapaloną latarnię, a ksiądz dziekan dalej niósł
w patenie przenajświętszą hostię, aby dać ją we wsi umierającej wieśniaczce...
Widziałem równie\ księdza dziekana, kiedy zwo\ono \yto: tam, w polu za browarem, zdjął lustrynowy
\akiet, wziął widły i brał po dwa snopy naraz, nikt nie nadą\ał z ich odbieraniem. Najchętniej ładował \yto
na polach panien Szafarzykówien, tam rolę gospodarza pełniła najstarsza córka, która wyglądała jak prze-
brany mę\czyzna, chodziła w butach z cholewami, paliła papierosy i potrafiła powozić końmi niczym praw-
dziwy furman. A jej siostra pomagała jej, ta z kolei była taka ładniutka jak kuchareczka z plebanii, ale znała
się na wszystkich pracach w polu i w stajni. A potem, straszliwie spocony, z \akietem pod pachą, wracał
ksiądz dziekan wzdłu\ rzeki do miasteczka. Raz tylko, kiedy odbierał i układał snopy a\ do najwy\szych
pięter wozu, bo nikt nie potrafił tak wzdłu\ i wszerz układać snopów jak ksiądz dziekan, spadł z wozu, ale
cudem nic mu się nie stało, bo miał na sobie koszulę z firmy Milan Hendrych, ulica Palackiego 156.
Dziś wracałem po południu ze szkoły. Lubiłem wskoczyć na poręcz kamiennego mostu i niczym lino-
skoczek pan Trzyszka przebiegałem przez most a\ na drugi brzeg, na Załabie, gdzie zeskakiwałem z balu-
strady i szedłem dalej. Dziś wracałem do domu inną drogą, przez most kolejowy. Kiedy wbiegłem na nasyp,
zobaczyłem na początku mostu \elazną barierę, która wznosiła się wysoko a\ do konstrukcji mostu.
Wszedłem na most kolejowy, przede mną ciągnęła się a\ na drugi brzeg \elazna kładka usiana nitami, gdyby
jechał pociąg, mógłbym dotknąć komina, pode mną krzy\owały się wszerz i wzdłu\ metalowe trawersy,
oparty na trzech filarach most lśnił torami, które daleko za mostem skręcały w stronę browaru, pobłyskują-
cego be\owymi murami za browarnianym sadem owocowym. Pobiegłem przed siebie, rozrzuciwszy
odrobinę w bok ręce, pośrodku mostu kolejowego zatrzymałem się i spojrzałem w dół. Za filarem mostu
rzeka falowała tworząc wiry. Usiadłem i machałem nogami, jakbym moczył stopy w rzece, patrzyłem z bie-
giem nurtu w dal, a\ tam, gdzie za łąkami i wierzbami wznosiły się wysokie topole, i jeszcze dalej, na Ko-
mareńską Wyspę, oderwałem wzrok od szyn i przeniosłem go w głąb pól, tam za nasypem stał wóz, konie z
pochylonymi szyjami wyskubywały ze stogu czerwoną koniczynę, widziałem, jak mę\czyzna w białej ko-
szuli kosi koniczynę, jak drugą kosą kosi kobieta, widziałem, jak inna kobieta w chusteczce na głowie grabi
skoszoną koniczynę i układa ją w kupki, w stogi. I zamknąłem oczy, słońce przygrzewało miło, nikt nie nad-
chodził, w łódce siedział obrócony do mnie plecami rybak...
I nagle most zadudnił, cały most zadygotał, trzymałem się mocno \elaznych trawersów, zbli\ała się lo-
komotywa i cały most uginał się, zdawało się, \e się załamie, ale lokomotywa puściła parę, całego mnie
ogarnęła mokra para i zapach dymu, ale lokomotywa z węglarką wjechała ju\ na drugą stronę wygiętego
lekko mostu, ostatni wagon oddalał się pospiesznie, unosząc z sobą stukot kół, a na końcu pociągu chwiała
się latarnia i tabliczka z czerwonymi promieniami na białym tle, znak, \e pociąg oddala się cały...
Kiedy spowiła mnie para i dym z lokomotywy i kiedy most tak się trząsł, \e omal mnie z siebie nie
zrzucił, i słońce zniknęło w dymie, nie bałem się ani trochę, bo nawet gdybym spadł do rzeki, nic by mi się
nie mogło stać, jako \e miałem na sobie koszulę od Milana Hendrycha, ulica Palackiego 156.
Podniosłem się i po górnym trawersie mostu kolejowego pobiegłem dalej, tam, na drugim brzegu rzeki,
ładowano na wóz czerwoną koniczynę, a kiedy przebiegłem most i spojrzałem w dół, zobaczyłem, \e ten
mę\czyzna w białej koszuli to nie kto inny jak ksiądz dziekan. Stał po kolana w koniczynie i odbierał na wo-
zie czerwoną koniczynę, obok niego stała zanurzona w koniczynie a\ po pas piękna panienka z majątku Sza-
farzyków, jej siostra w butach z cholewami mocnymi ruchami ramion rzucała w górę tę koniczynę, potem
ujęła lejce i podjechała do następnej kupki, gdzie znowu nabierała na widły te czerwone główki koniczyny i
rzucała je w górę na furę, tam zaś odbierał je ksiądz dziekan i wyrównywał tę koniczynę na bokach, i miał
przy tym jeszcze tyle czasu, \e rzucał garście koniczyny panience we włosy, a ona, z włosami pełnymi koni-
czyny, śmiała się, kiedy zaś dobrnęła do księdza dziekana, wzięła pełną garść i wplotła te czerwone kwiaty
we włosy księdza dziekana. Ksiądz dziekan stał po pas w koniczynie, wóz był ju\ tak pełen, \e gospodyni na
dole ich nie widziała, musiała wspinać się na palce, aby widłami podać koniczynę na samą górę, gdzie poja-
wiały się tylko ręce księdza dziekana, które przyjmowały koniczynę. Gospodyni ujęła lejce i podjechała do
ostatniego stogu, wóz turkotał, a ja patrzyłem z góry, ze szczytu mostu, jak ksiądz dziekan upadł nagle na
pannę w tej czerwonej koniczynie i le\ał tak na pannie przysypanej kwiatami koniczyny, i nagle ksiądz dzie-
kan pochylił swoją głowę pełną czerwonych kwiatów i pocałował pannę, długo ją całował, a ona splotła obie
dłonie na jego karku, wóz turkotał i trząsł się, konie zapierały się, skóra marszczyła się na ich potę\nych kłę-
43
bach, ale ksiądz dziekan le\ał na pannie i całował ją, ona miała rozrzucone nogi, a otwarte oczy wpatrywały
się w niebo.
Gospodyni zatrzymała konie, nabrała ze stogu naręcz świe\ej koniczyny na widły, ale nikt tej koni-
czyny nie odbierał, ksiądz dziekan le\ał w koniczynie na pannie z folwarku, oboje z twarzami przysypanymi
czerwonymi kwiatami koniczyny, całowali się długo, oboje pewnie omdleli. Ja jednak wiedziałem, \e księ-
dzu dziekanowi nic się nie mo\e stać, bo tę białą koszulę kupił w firmie Milan Hendrych, ulica Palackiego
156.
Powrót marnotrawnego stryjaszka [top]
W ciągu tych kilku miesięcy od chwili, kiedy to stryjaszek Pepi wzniecił wielki rokosz i przestał do nas
przychodzić na obiady i kolacje, i w ogóle przestał odpowiadać na ukłony, schudł do tego stopnia, \e nawet
ta jego marynarska czapka stała się dla niego za du\a. Kiedy dął wiatr, obracała się daszkiem do tyłu,
ubranie na stryjaszku wisiało, a w niedzielę, kiedy wkładał kauczukowy kołnierzyk z muszką na gumce, ten
kołnierzyk był pod szyją tak szeroki jak klapy marynarki, a motylek zwisał \ałośnie na wysokości pierw-
szego guzika. A kiedy na rogu słodowni hulał wiatr, spodnie na stryjaszku łopotały jak chorągiew, bo nogi
stryjaszka wyschły na kość i przypominały tyki. W restauracji nikomu nie przyszło do głowy, \e stryjaszek
Pepi mo\e być głodny, więc z całą \yczliwością częstowano go czarną kawą, wermutem czy te\ stawiano [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl