, Janice Carter Gdy zakwitnie róşa 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Postawiony w sytuacji bez wyjścia, otworzył wreszcie drzwi.
Rosalyn siedziała w łóżku, wsparta o poduszki. Wcale nie wyglądała
tak dobrze, jak twierdził Mac. Wyglądała wręcz fantastycznie.
Lśniące, miedziane włosy, rozsypane bezładnie na poduszce,
otaczały jej głowę niczym płomienna aureola. Sińce wokół oczu i na
policzku nabrały teraz koloru sepii, dzięki czemu twarz Rosalyn
przywodziła na myśl piękną, starą fotografię. Kiedy odwróciła twarz
w kierunku gościa, w jej oczach odbiły się jasne promienie
popołudniowego słońca.
- Jack? - powiedziała zmienionym głosem, w którym brzmiało
nie tylko zaskoczenie, ale coś jeszcze, czego Jack nie był w stanie
określić.
Jakaś duszna nuta, która czasami dobywa się z kominka, jeśli
rzucić w ogień cedrowe szczapy...
Jakże była dziś inna od tej nieszczęsnej istoty, która w piątek
spoglądała na niego szklanym wzrokiem. Nawet wczoraj nie
wyglądała jeszcze tak dobrze. Tymczasem teraz rzeczywiście
sprawiała wrażenie, jakby mogła zaraz wrócić do pracy. Najwyrazniej
panowała nad sytuacją.
Jack poczuł gorycz rozczarowania. W piątek czuł się niczym
rycerz walczący o życie wybranki, a dzisiaj jest już tylko zwykłym
ogrodnikiem z Plainsville.
- Jak się czujesz? Wyglądasz znakomicie. Rozchyliła w
uśmiechu usta, odsłaniając rząd białych zębów. Brzoskwinie i kość
słoniowa. Następne kolory, które przyjdzie mu wspominać w długie,
samotne, zimowe wieczory.
- Gorący prysznic jest w stanie zdziałać cuda. - Rosalyn
nieznacznie wzruszyła ramionami, okrytymi jedynie lekko spłowiałą,
błękitną tkaniną szpitalnej koszuli. Dłonią wskazała Jackowi krzesło. -
Usiądz, proszę.
Nie spuszczając oczu z jej twarzy, przystawił krzesło do łóżka.
Natarczywość jego spojrzenia musiała być widoczna, bo Rosalyn
zarumieniła się i odwróciła głowę do okna.
- Na korytarzu spotkałem szeryfa - wyjąkał. - Prosił, żebym dał
mu znać, kiedy wracasz do Chicago, bo może będzie chciał zadać ci
jeszcze parę pytań.
Podniosła na Jacka oczy, w których teraz płonęły szafiry, niczym
utrwalone odbicie wiosennego nieba. Natychmiast pomyślał o
Karaibach. Morze musi mieć tam dokładnie ten odcień. A może to
barwa laguny gdzieś na Oceanie Indyjskim? Nie potrafił oderwać od
niej wzroku.
- Przemyślałam twoją propozycję - odezwała się w końcu.
Nieznacznie skinął głową, jakby się bał, że może ją spłoszyć.
- Tak?
- I doszłam do wniosku, że jest trochę racji w tym, co mówisz.
Podobno mają mnie jutro wypisać. Dzisiaj rozmawiałam z szefem i
odniosłam wrażenie, że... dadzą sobie beze mnie radę.
Jack starał się nadążyć za sensem jej słów. Kiedy wreszcie dotarło
do niego ich znaczenie, poczuł, jak nagle opuszcza go całe napięcie.
- To świetnie! - zawołał radośnie. - To bardzo rozsądna decyzja.
Podniósł się z krzesła i zaczął niecierpliwie przestępować z nogi
na nogę.
- Lenny powiedziałby, że to super - dodał i zachichotał jak
dziecko.
Rosalyn śledziła uważnie każdy jego ruch, aż w końcu nie zdołała
opanować uśmiechu.
- Więc gdybyś mógł zawiadomić Sophie...
- Słucham? Sophie, ach tak, oczywiście. Już pędzę.
Rzucił się do wyjścia, zderzając się w progu z pielęgniarką, która
właśnie przyniosła wazon z kwiatami. Woda chlusnęła na podłogę,
jednak Jack nawet się nie zatrzymał, tylko krzyknął przez ramię
 przepraszam" i zatrzasnął za sobą drzwi, jakby obawiał się, że
Rosalyn może jeszcze zmienić zdanie.
Znalazłszy się na korytarzu, oparł się o ścianę, żeby zaczerpnąć
powietrza. Z pokoju dobiegły go rozbawione głosy. Nie szkodzi, niech
się śmieją, pomyślał i z westchnieniem przymknął powieki. I po raz
pierwszy przyszło mu do głowy, że choć to mało prawdopodobne,
może jednak nie ominie go szczęśliwe zakończenie.
Całkiem jak w kinie.
Rozdział 7
Rosalyn podniosła głowę znad książki i wciągnęła nosem
powietrze. Wokół unosił się zapach korzennych przypraw. Domyśliła
się, że Sophie znów coś piecze. Ciekawe, czy tym razem to kruche
ciasteczka, czy maślane bułeczki z cynamonem? Jęknęła i oparła
głowę o zagłówek bujanego fotela, który Jack przytargał tutaj z
pokoju Idy. W ciągu tygodnia, jaki minął, odkąd wypisano ją ze
szpitala, przybywało jej mniej więcej pół kilo dziennie.
Wciąż rumieniła się na wspomnienie dnia, w którym Jack
przywiózł ją tu ze szpitala. Uparł się, że wniesie ją po schodach na
werandę. W pewnej chwili, kiedy czekali na otwarcie frontowych
drzwi, poczuła się jak panna młoda przenoszona przez próg przez
świeżo poślubionego małżonka.
Na szczęście Sophie nie dała na siebie długo czekać, bo sytuacja [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl