, Korkozowicz Kazimierz Biały płaszcz w brązową kratę 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zastanowieniu się jednak doszedłem do wniosku, że lepiej
będzie nieco odczekać i zrobić to w nocy, bo im pózniej
tam się udam, tym większe będzie prawdopodobieństwo,
że dziewczyna nie będzie miała zbyt wielu dozorców.
Pojechałem więc do siebie, aby przede wszystkim
zadzwonić do Karola. Ale oczywiście, gdy był potrzebny,
nie można go było osiągnąć. Nie było go ani w domu, ani
w redakcji. Sprawdziłem jeszcze kilka miejsc, gdzie
ewentualnie mógłbym go złapać, niestety bez rezultatu.
102
Ostatecznie więc musiałem zrezygnować z jego pomocy.
Pozostała mi jeszcze nikła nadzieja, że może do chwili
mego odjazdu zgłosi się sam, wszędzie bowiem
zapowiadałem, że czekam na jego telefon.
Wiedziałem, że niczego nie przełknę, więc zamiast
kolacji zaparzyłem sobie kawę i obmyśliłem szczegóły
czekającej mnie wyprawy, starając się przewidzieć różne
możliwe przypadki. Tak minęła północ, a telefon milczał.
Trzeba było ruszać samemu. Jedyną bronią, jaką miałem
do dyspozycji, był fiński nóż jeszcze z czasów zielonej
młodości, który poza latarką zabrałem ze sobą.
Drogę pamiętałem aż nazbyt dobrze. Pozostawiłem
wóz w tym samym co poprzednio miejscu i ruszyłem w
mrok podmiejskiej uliczki. Tak jak za pierwszym razem
drogowskazem była mi świecąca z dala żarówka. Deszcz
wprawdzie nie padał, ale ciemność była nie mniejsza. Idąc
nasłuchiwałem, czy nie doleci mnie z tej ciemności warkot
silnika lub ludzki głos. Panowała jednak zupełna cisza.
Doszło mnie tylko przytłumione odległością dalekie i
ledwie dosłyszalne dudnienie jadącego pociągu. Zbliżyłem
się do ogrodzenia z desek i nasłuchując przystanąłem w
jego cieniu. Nic nie mąciło milczenia nocy. Czerń jej
potęgowała wrażenie pustki i spokoju.
Wolno ruszyłem wzdłuż parkanu ku znanemu mi
przejściu. Przecisnąłem się przez otwór, zasunąłem za
sobą deskę i teraz już wewnątrz ogrodzenia, okryty jego
cieniem przed światłem palącej się na zewnątrz lampy,
nadal nasłuchiwałem czujnie. Czarna bryła baraku
rysowała się przede mną wyraznym konturem. Smuga
światła padała na ścieżkę, prowadzącą od furtki, a ostre
cienie, tworzone przez to światło, kładły się daleko w głąb
podwórza.
103
Penetrując wzrokiem otoczenie dostrzegłem na tle
czerni baraku nikłe, ledwie widoczne światełko.
Pamiętałem, że okna były przesłonięte okiennicami, więc
światełko musiało sączyć się spod jednej z nich. A więc
ktoś wewnątrz był. Ale kto? Czy tylko dziewczyna?
Ruszyłem ku barakowi, depcząc chwasty rosnące w tej
części placu. W miarę zbliżania zdawało mi się, że słabe
światło wabi ku sobie, przyciąga i kusi. Ale życzliwie czy
podstępnie?
Dotarłem wreszcie do ściany i, skradając się wzdłuż
niej, stanąłem pod okiennicą. Serduszko, wycięte w niej
dla ozdoby, umożliwiało obserwację z zewnątrz.
Pomieszczenie, które ujrzałem, było dużo mniejsze niż
tamto, ale umeblowane równie licho. Pod sufitem paliła
się brudna żarówka, zwisająca na kawałku sznura. W
następnej kolejności dostrzegłem żelazne łóżko i jasną
głowę siedzącej na nim dziewczyny. Jej ręce i nogi
krępował sznur. Poza nią nikogo w pokoju nie było.
Może to dziwne, ale pierwszym uczuciem, jakie mną
owładnęło, była radość. Ucieszyłem się, że domysł mój
był słuszny. Dopiero po chwili wróciły niepokój i
napięcie. Kto jej pilnował, ilu było strażników, i gdzie się
znajdowali? Jeśli byłby tylko jeden, mógłbym ryzykować,
ale jeśli było ich więcej? Co wówczas? Jak postąpić?
Pozostawić dziewczynę jej losowi i wycofać się?
Czułem, że na taką decyzję nie potrafię się zdobyć.
Zresztą poza sprawą etyki był jeszcze i interes własny.
Dziewczyna była bez płaszcza. Gdyby coś jej się stało,
musiałbym pożegnać się z nadzieją odzyskania go.
Należało za wszelką cenę poradzić sobie samemu.
Jeśli pozostawiono światło w tym pomieszczeniu, to i
strażnicy na pewno nie siedzą po ciemku. A więc może
uda się stwierdzić, ilu ich jest? Ruszyłem dookoła baraku,
104
a kiedy znalazłem się po drugiej stronie stwierdziłem, że
wszystkie okiennice, oprócz tej jednej, były ciemne.
Zaświtała mi nadzieja, że nikt nie pilnuje więznia.
Nadzieja ta jednak już wkrótce, tak jak i wiele innych,
okazała się złudą. Kiedy sprawdzając kolejne okiennice
znalazłem się przy tej, gdzie poprzednio podsłuchiwałem
rozmowę opryszków, dostrzegłem obraz, który rozwiał
moje wątpliwości.
Znane mi pomieszczenie było ciemne, ale przez
otwarte drzwi pokoju dziewczyny padała szeroka smuga
światła. Piecyk palił się, buzując płomieniami widocznymi
poprzez liczne szczeliny. Padały z nich czerwone refleksy
na sylwetkę siedzącego obok mężczyzny. Wyciągnął się
na krześle, wystawiając daleko przed siebie nogi, z rękami
w kieszeniach spodni, odchyloną do tyłu głową i czapką
nasuniętą na twarz. Widać drzemką skracał sobie czas
stróżowania.
Co miałem robić? W jaki sposób dostać się do środka,
bo nie ulegało wątpliwości, że drzwi będą zamknięte? %7łe
tak było istotnie, przekonałem się po przebyciu kilku
kroków i cichym naciśnięciu klamki.
Pozycja, w jakiej znajdował się strażnik, ostrzegała, że
obudzi się przy najmniejszym hałasie. Stałem pod
drzwiami i szukałem sposobu dostania się do środka. Nie
mogłem go znalezć  każdy, najmniejszy szmer obudzi
śpiącego. To nie ulegało wątpliwości. Jak zatem zbliżyć
się do niego? Wywabić go na zewnątrz jakimś hałasem?
Wołaniem? Ale czy będzie na tyle nieostrożny, żeby
opuścić pokój? Jest tam telefon, bo przecież dziewczyna
rozmawiała z tym swoim typem, więc raczej zaalarmuje
towarzyszy. Mają auto, mogą tu być bardzo szybko, a
wówczas...
105
Nie, to na nic. Czyżby jednak nie było sposobu? Stałem
w ciemnościach bez ruchu i wciąż szukałem jakiegoś
rozwiązania.
W pewnej chwili przypomniałem sobie palący się
piecyk. I on podsunął mi sposób. Ruszyłem w stronę szopy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl