,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
za sobą kilka nie przespanych nocy, Radocha zaraz po przybyciu udał się na spoczynek, by wywczasować się przed wyprawą. Zaspał i zbudził się o dobrym już dniu, a raczej zbudziły go dochodzące z dziedzińca hałasy. Poznał: bekliwy głos Kózki, zerwał się zły i otworzył okiennicę. Kózka nie zauważył go, bo stał odwrócony plecami. I Radocha nie byłby go poznał, gdyby nie głos. Kózka, przybrany w kolczugę z naramiennikami, w hełmie na głowie, z mieczem przy boku i długimi na stopę ostrogami u ciżem, ćwiczył pachołków, we wszystkim naśladując Radochę. Klął i wyzywał jego słowami, a nawet wąs podkręcał jak on, choć jeno trochę wątłych kłaczków zdobiło jego górną wargę. Radocha, trochę zezlony, a trochę ubawiony, potężnym głosem krzyknął: Kózka! Zaskoczony chłop odwrócił się z nagła, miecz zaplątał mu się między kolana, a na dobitek ostrogą kolnął się w łydkę i z chrzęstem legł jak długi, aż zadzwięczały blachy. Parobcy dotychczas podśmiechiwali się jeno, wykonując jego rozkazy, teraz jak jeden ryknęli śmiechem, który udzielił się i Radosze. Kózka jednak pozbierał się co prędzej, sklął parobków, aż umilkli, i z powagą skierował się do dworca. Na progu potknął się, ale powagę zachował, mimo że Radocha znowu parsknął śmiechem: Cóże ty za igry wyprawiasz, przybrany jak na zapusty? Do wyjazdu gotować się trzeba. Gotowe wszystko, a nie igry to żadne ni zapusty, jeno pachołków do karności wdrożyć chciałem, a sam wypróbować, jako się w żelaznej bieliznie obrócić. yle się obracać, skoroś się od samego głosu przewrócił zadrwił Radocha, ale Kózka nie zrażony odparł: Wżdy i w nowych ciżmach człek się nieraz potknie, nim je zachodzi. I nie od głosu się przewróciłem, ino że miecz wisiał nadto z przodu, a jeszcze ostroga, jucha, w łydkę mnie ubodła, aże mi świeczki stanęły w oczach. Boć to błazeństwo, żeś je przypiął. Po jedno, iż nie pasowanemu ostróg nosić nie łza, po wtóre do konia potrzebne, nie na piechotę. Ty bacz, byś na własnych nogach mocno stał, do konia ci zasię. Wżdy bojowych szkap mamy cztery i siodeł dwoje. Któże na nich jezdził będzie? Odwykną nosić kogo na grzbiecie, biesić się będą. Pod takowym jezdzcem, jak ty, takoż. Juści kłopot to, że mi drugiego jezdnego brak. Moiściewy! Kózka ułapił Radochę za kolana. Zwólcie mi konno i w blachach na wyprawę iść. Ktoś ci was przedsię zastępować musi, gdy się spijecie alibo zaśpicie, boby pocztowi zgoła z karności wyśli, ręki nie czując nad sobą. Jeno gdy wy się ze mnie śmiać będziecie, jakoże mi u nich utrzymać powagą? dodał z wyrzutem. Mało to, że ja ci jezdzić zwolę, kiej ci koń nie zwoli i praśnie tobą, kędy zechce. Pozwólcie jeno wy, z koniem już się dogadamy. Wolej mi sto razy z końskiego grzbietu spaść, nizli do końca żywota za jego ogonem chodzić i bzdzinami oddychać. Wierzę, że ci pachnie srebro w błocie zbierać i mniemasz, że zawżdy tak łatwo jak z onymi kupcami, co się od samego strachu zwywracali. Ale przyjdzie z rycerstwem, a już z Krzyżaki czynić, nie usiedzisz na koniu, ciebie pozbierają. Nie strach ci? Może i strach odrzekł Kózka. Alem sobie pomyślał: nie spróbuję ninie, to i przepadło. Gdy człek barć najdzie w lesie i miód lezie wybierać, takoż strach mu, że go pszczoły pożądlą, a idzie. Radocha zaśmiał się z porównania, ale ciągnął: Po wtóre: wojaczka rzemiosło ci to jest, którego uczyć się trzeba. Sama chęć nie starczy. Orać też trzeba się uczyć upierał się Kózka. Jeśli taki z ciebie wojak będzie jak oracz, to cię i przyorzą. Ale jako chcesz. Raz Kózce śmierć! A raz. Baby nie mam, dziecisków też, sam po sobie płakać nie będę. Radocha spochmurniał: Po mnie takoż lutać nie będzie komu. A milej byłoby człeku żyć, gdyby wiedział, że ktoś po nim zapłacze. Machnął ręką i zakończył: Każdy kędyś kości posieje, nie prędzej, to pózniej. Tedy zbieraj się i pachołków dopilnuj. Jeno byś mnie nie klął, jak cię ubiją zaśmiał się znowu. Was ja proszę, ślachetny panie: zechcecie wy mnie kląć, wasza wola. Już nawykłem i o to nie stoję. Byle nie przy prostych pachołkach. Is, jak go duje! Radocha pokiwał głową. Ty bacz, byś mi konia nie odparzył, bo prostyś czy krzywy, prędzej się koniowi odparzenie wygoi nizli tobie bicie. Chocieś sam Kózka, lepiej ty sobie od razu siedzenie kozim łojem wysmaruj. No! Zbieraj się. I ja skoro gotów będę. Wyruszyli jednak dopiero koło południa, przenocowali w Aazisku i zabrawszy resztę pocztu, w rzezwy, zimowy poranek pociągnęli do Nakła. Od Gromnicznej mróz chwycił, ale niezbyt dokuczliwy, tyle że drogi stwardniały. Posuwali się tedy raznie, niemniej do grodu dotarli już po przeglądzie rycerstwa, z czego Kózka rad był, bo nie trzeba było popisywać się. Rad był również, że zaraz dalej nie ruszyli, bo nie byli ostatni i kasztelanie czekał jeszcze na opóznionych. Kózka pobiegł do miasta, coś pilnego widno mając do załatwienia, może w rynsztunku eonie bądz poprawić, bo tarczę i hełm zabrał z sobą. Nazajutrz wyruszyli na Szubin, %7łnin i Rogowo sporą gromadą, która coraz się powiększała, ciągnęły bowiem wojska i z innych powiatów, poczty wielmożów, załogi z gródków i mniejszych miast, które się po stronie Aokietka opowiedziały, mimo że i w nich nie zabrakło niemieckiego żywiołu. XI W Poznaniu Niemcy usunęli Polaków z Rady i Aawy, a wójt Przemko, który zrazu uznał Aokietka, teraz stanął na czele buntu i jak wieść niosła nie jeno miasto, ale i katedrę na Tumskim Ostrowie umacnia. Zawiść była przyczyną tego, że inne miasta nie szczędziły kosztów, wysyłając przeciw zbuntowanym dobrze okryte oddziały łuczników i pachołków miejskich, czasami nawet ze sprzętem oblężniczym, byle pognębić uprzywilejowanego współzawodnika, a samym od zwycięskiego księcia przywileje za pomoc uzyskać. Starszyzna przypuszczała, że Przemko musiał dostać od Głogowczyków zapewnienie poparcia, bez którego nie mógł liczyć na trwałe utrzymanie się w stolicy; rycerstwo, nawykłe walczyć z konia, wolałoby sprawę w otwartym polu rozstrzygnąć. Gdy miasto straci nadzieję pomocy, podda się bez oporu. Chłopom zajedno było, gdzie im walczyć przyjdzie. Wiedzieli jeno, że niemieccy starostowie i dostojnicy z ziemi ich rugują, na ich miejsca lokując na niemieckim prawie niemieckich osadników, którzy znacznie mniej obciążeni mieli co sprzedawać po miastach, kłując w oczy miejscową ludność zasobnością i butą. Każdy stan o sobie myślał, ale wszystkim wraz dojadły już rządy zniemczałych Zlązaków i ich starostów. Ciągnęli tedy ochotnie i wieczorem trzeciego dnia w blaskach pogodnego zachodu ujrzeli z dala wieże gnieznieńskiej katedry na wyniosłym Wzgórzu Lecha. Nim dotarli na miejsce, zapadł już zmrok i niebo barwić zaczynała łuna setek ognisk, roznieconych na [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|