, Dostojewski Fiodor Wspomnienia z domu umarłych 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

leniwie snuli się po placyku więziennego dziedzińca, z koszar do kuchni i z powrotem.
Przyglądałem się im i usiłowałem wywnioskować z ich twarzy i ruchów, co to za ludzie i jakie
mają charaktery. Oni zaś wałęsali się przede mną z zasępionym czołem albo znów aż zanadto
weseli (te dwie odmiany są najczęstsze i są niemal charakterystyczne dla katorgi), kłócili się lub po
prostu rozmawiali, albo wreszcie spacerowali w pojedynkę, jak gdyby w zadumie, spokojnie,
posuwiście, niektórzy z miną zmęczoną i apatyczną, inni (nawet tutaj!) z miną butnej wyższości, z
czapkami na bakier, z zarzuconymi na ramiona kożuchami, z zuchwałym, sarkastycznym
spojrzeniem i bezczelnym uśmiechem. Wszystko to - pomyślałem - jest moim środowiskiem, moim
terazniejszym światem, z którym rad nierad muszę współżyć... Chcąc się czegoś o nich dowiedzieć,
zrazu próbowałem wypytywać Akima Akimycza, z którym, aby uniknąć samotności, bardzo
lubiłem pić herbatę. Mimochodem dodam, że w tym pierwszym okresie herbata była prawie
jedynym moim. pożywieniem. Akim Akimycz od herbaty się nie wymawiał i sam nastawiał nasz
śmieszny, własnoręcznie z blachy zrobiony sa-mowarek, który pożyczył mi M. Zazwyczaj Akim
Akimycz wypijał jedną szklankę (miał bowiem i szklanki), wypijał milcząc i statecznie, po wypiciu
dziękował i niezwłocznie brał się do szycia mojej kołdry. Tego jednak, o co mi chodziło, nie mógł
mi powiedzieć, a nawet nie rozumiał, czemu się tak interesuję charakterami otaczających nas i
najbliższych namJcatorżników, owszem, słuchał mnie z przebiegłym uśmieszkiem, który dobrze
zapamiętałem. Nie - pomyślałem - widocznie muszę sam doświadczać, a nie wypytywać. Na
czwarty dzień, podobnie jak wtedy, gdym poszedł, by mi zmieniono kajdany, więzniowie
wczesnym rankiem ustawili się w dwa szeregi na placu przed kordegardą, u wrót więziennych. Na
przedzie, twarzą do nas, i z tylu stanęli żołnierze, z nabitą bronią i z bagnetami na karabinach.
%7łołnierz ma prawo strzelać do więznia, jeśli ten spróbuje ucieczki; lecz zarazem odpowiada za to,
jeżeli się okaże, że nie zachodziła najbardziej fiSI
nieodzowna konieczność użycia broni; to samo w razie otwartego buntu katorżników. Ale któż by
próbował jawnej ucieczki? Przyszedł oficer inżynieryjny, kierownik robót, a. także inżynieryjni
podoficerowie i żołnierze, dozorcy będący w toku robót. Nastąpił apel; część więzniów, która
chodziła do szwalni, wyruszyła pierwsza; zwierzchność inżynieryjna nie miała z nimi do czynienia;
pracowali właściwie dla więzienia i obszywali więzniów. Następna grupa udała się do warsztatów,
reszta zaś do zwyczajnych grubych robót. W liczbie jakich dwudziestu innych więzniów
wyruszyłem i ja. Za twierdzą, na zamarzniętej rzece, były dwie barki skarbowe, które, jako już
nieprzydatne, należało rozebrać, ażeby się przynajmniej stare drewno nie marnowało. Zresztą, jak
się zdaje, cały ten stary materiał wart był nader mało, prawie nic. W mieście sprzedawano drwa po
cenie znikomej, gdyż w okolicznych lasach było drzewa w bród. Zatrudniano nas rozbiórką owych
barek niemal wyłącznie po to, byśmy nie siedzieli z założonymi rękoma, co też więzniowie dobrze
rozumieli. Do takiej roboty zawsze przystępowali niemrawo i apatycznie - zgoła inaczej bywało,
gdy praca sama w sobie była celowa, wartościowa-a zwłaszcza gdy można było doprosić się pracy
na określone normy. Wówczas pracowali z ochotą i chociaż nie mieli z tego żadnej osobistej
korzyści, sam przecież widziałem, jak dokładają wszelkich -sił, żeby wykonać pracę możliwie
najprędzej i najlepiej; nawet ich ambicja była tu do pewnego stopnia zaangażowana. Otóż w
obecnej robocie, wykonywanej raczej dla formy niż z istotnej potrzeby, trudno się było wystarać o
normę, trzeba było pracować aż do bębna, który o jedenastej wzywał nas z powrotem do więzienia.
Dzień był ciepły i mglisty; śnieg omal nie topniał. Cała nasza gromadka udała się poza fortecę, na
brzeg, z lekka pobrzękując łańcuchami, które, choć ukryte pod odzieżą, przy każdym naszym kroku
wydawały jednak cienki i ostry dzwięk. Dwaj czy trzej ludzie wstąpili do cekhauzu po niezbędne
narzędzia. Szedłem razem ze wszystkimi i nawet jakbym się trochę ożywił: pragnąłem co rychlej
zobaczyć i poznać, jaka to praca. Jaka jest ta katorżnicza praca? i jak ja sam będę pracował po raz
pierwszy w życiu? Pamiętam wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Na drodze spotkaliśmy
jakiegoś mieszczanina z bródką, który się zatrzymał i wsunął rękę do kieszeni. Od naszej gromadki
nie-fi 52
zwłocznie oddzielił się więzień, zdjął czapkę, przyjął datek - pięć kopiejek - i żwawo wrócił do
swoich. Mieszczanin przeżegnał się i ruszył dalej. Za owe pięć kopiejek tegoż rana kupiono
kołacze, które zostały równo podzielone między całą naszą grupę. Wśród całej gromadki więzniów
jedni, jak zwykle, byli posępni i niemrawi, inni obojętni i niemrawi, jeszcze inni leniwie gwarzyli
ze sobą. Jeden ogromnie był z czegoś rad i wesół, śpiewał i omal nie tańczył po drodze,
pobrzękując kajdanami przy każdym podskoku. Był to ten sam niewysoki i krępy więzień, który
pierwszego ranka mojego pobytu na katordze pokłócił się z drugim przy wodzie, podczas mycia
się, o to, iż tamten lekkomyślnie poważył się twierdzić o sobie, że jest ptakiem. Nazwisko tego
rozochoconego zucha brzmiało Skuratow. W końcu zaśpiewał jakąś zawadiacką pieśń, której refren
pamiętam: Ożenili mię beze mnie, Kiedym był we młynie.
Brakowało tylko bałałajki.
Jego niepowszednio wesoły nastrój, rzecz prosta, wnet wzbudził oburzenie niektórych ludzi z
naszej grupy, a nawet został przyjęty nieledwie jako obelga. - Wyje!-sarknął z wyrzutem pewien
więzień, którego zresztą ta sprawa bynajmniej nie dotyczyła. - Wilk jedną piosenkę wyje, a i tę
tulak mu zabrał! - zauważył drugi, ponury człowiek o małoruskim akcencie. - Dajmy na to, żem
tulak - natychmiast odparował Skuratow - ale wyście się w swojej Połtawie udlawili kluchami17. -
Gadaj zdrów! Sam co jadałeś?! Aapciem żur czerpałeś.
- A teraz kred jeszcze nosem, jak nie wiem kto - dorzucił trzeci. - Rzeczywiście, ludzie, jestem
człek delikatny - z lekkim westchnieniem odrzekł Skuratow, jakby się usprawiedliwiał,
zwracając się do wszystkich w czambuł, a do nikogo poszcze-gólnie. - Od maleńkości na
suszonych śliwkach się chowałem i na pampruchach (t j. pampuchach, Skuratow-umyślnie
przekręcał słowa), rodzeni zaś moi bracia do dziś dnia jeszcze mają
w Moskwie stragan, handlują w halach wiatrem, okrutecznie bogate z nich kupcy. - A ty czymeś
handlował?
- Ano, różnymi różnościami i frymuśnościami. Wtedy też, braciszkowie, dostałem pierwsze
dwieście... - Czyżby rubli ? - podchwyci! jeden z ciekawych słuchaczy, który aż drgnął słysząc o
takich pieniądzach. - Nie, kochasiu, nie rubli, tylko kijów. Luka, hej. Luka! - Możem dla kogo i
Luka, ale dla ciebie tom Luka Kuz-micz - niechętnie odezwał się malutki, szczupły więzień o
cienkim nosku. - No, to Luka Kużmicz, niech ci tam będzie, jechał cię sęk! - Może dla kogo i [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • osy.pev.pl