,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się stukanie kul, na których wspierali się ranni. Wielkie klasy, zamienione na sale szpitalne, straszyły zagipsowanymi kadłubami, sterczącymi kikutami rąk i nóg, pogubionymi zwojami bandaży. Pachniało tu lizolem, grochówką i machorką. W sali obok klatki schodowej na pierwszym piętrze panowało dość duże, jak na ten przybytek, ożywienie. Rozlegały się skoczne dzwięki harmoszki-guzikówki, na której grał wesoły blondyn o pooranej zmarszczkami twarzy. Tolek Pocięgło przekroczył już czterdziestkę, a humoru i werwy miał więcej niż niejeden młodzik. Obok niego stały kule, na których się wspierał wędrując od łóżka do łóżka lub z sali do sali. Tu komuś pograł, tam znów innemu list napisał. Ze Lwowa był i na wszystkie okoliczności umiał znalezć jakieś powiedzonko. Teraz odłożył swoją harmonię na łóżko młodego żołnierza bez rąk. Po chwili twarz rannego była namydlona. Tolek pochylił się nad nim z brzytwą. Tamten drgnął, kiedy palce Tolka chwyciły go za nos... - Ta hamuj si, tato złoty! - śpiewnie zawołał Pocięgło. - Nie rzucaj si tak, jakby ciebi pchły obsiadły. No widzisz, co ty narobił? %7łeby ty taki z nosem był! %7łołnierzyk spojrzał z nadzieją w oczy Tolka. - Ale potem napisze mi pan list, panie Tolciu? - Daj mi najsampierw gęby na glanc zrobić. - Ręce ma pan obie - chłopak usprawiedliwiał swoje natręctwo. - Ja by tobi i ręce odstąpił i nogi, żeby ja miał do kogo szrajbować. Z całej rodziny tylko mi ta harmonia została. Postarali się banderowcy, żeby ja sam został na świecie jak ten palec w dupie. Starł resztki mydła z twarzy. Chłopak wzrokiem wskazał mu naszykowany papier i ogryzek ołówka. - Do kogo ma być? - zapytał Tolek kładąc kartkę na gipsowej piersi kolegi. - Do narzeczonej. Pisz pan tak: "Kochana Janeczko... " Tolek napisał i wyczekująco spojrzał na żołnierzyka. Tamten poruszał ustami bezgłośnie jak w modlitwie. Układał sobie widać słowa, więc Tolek czekał cierpliwie, ale w pewnej chwili chłopak odwrócił gwałtownie głowę ku ścianie. - To co jest? Co dalej? Palce Tolka trzymały ogryzek ołówka zawieszony nad kartką. - Nic dalej! - zdławionym głosem odezwał się żołnierzyk. - Co jej napisać? %7łe nie mam jednej ręki, a z drugiej aby kikut do łokcia? I tak nie mam co jej szukać. - Ta człowiecze - Pocięgło starał się znalezć jakieś wyjście. - Można naszrajbować, żeś ranny, w drugim liście, że ciężko, a w trzecim prawdę... - Nie; lepiej niech ja już dla niej nie żyję - zdecydował żołnierzyk. Tolek złapał zwrócone ku nim spojrzenie dziewczyny w białym kitlu. Drobna, jasnowłosa stała w drzwiach sali. Widocznie usłyszała ostatnie słowa rannego, ale nic nie powiedziała. Na twarzy Lidki zawsze gościł taki wyraz, jakby pragnęła każdego zniechęcić do siebie. Nie chciała niczyich spojrzeń, słów. Nie chciała niczego. - Cajerączki! - rzucił na powitanie Tolek i próbował zachęcić ją do rozmowy pytając, co słychać dobrego na świecie, czy Hitlera złapali. Ale dziewczyna bez słowa zabrała się do pracy. Przechodziła od łóżka do łóżka, wyciągała spod rannych brudne prześcieradła i rzucała je na kupę na środek sali. Kiedy zebrała już wszystkie, zwinęła je w wielki kłąb, z wysiłkiem dzwignęła i zaczęła targać ku drzwiom. Tolek odłożył ołówek, złapał kule i pokuśtykał ku Lidce, aby jej pomóc. - Nie trzeba - powiedziała prawie ze łzami w oczach i przecisnęła się z tobołem przez drzwi. - Co ona taka jakaś? - zdziwił się jeden z rannych. - %7łeby ty o niej wiedział, co ja wiem... - rzekł ze smutkiem Tolek i wyszedł na korytarz. Kuśtykał za nią, a jego obandażowana noga dyndała w powietrzu. Dowlókł się do szpitalnej pralni w piwnicach gimnazjum. Wszedł do środka. W kłębach pary poruszał się po omacku, zawadzał kulą o cebry. Wśród oparów buchających z kotłów dostrzegł Lidkę. Dowlokła tobół, ale teraz oparta o szafkę gwałtownie łapała powietrze. - Lidzia, to ja, Tolku - mówienie przychodziło tu z trudem, bo para i gorąco aż zatykały oddech. - Co ty dzisiaj tak naszpuntowana? Stała cały czas tyłem odwrócona, ale słyszał dobrze jej słowa: - I po co ja to panu wczoraj opowiedziałam? Po co? - Lidzia! Toż we mnie jak w studnie - uspokajał ją. - A tobie niedozwolone jest targać taki gewichty ciężkie. - A niech umrę! Niech zdechnę razem z tym! - kopnęła przyniesiony tobół, a potem ciężko usiadła na nim. Tolek specjalnie upuścił kulę, a kiedy podała mu ją, wziął dziewczynę mocno pod łokieć i wyprowadził na dwór. W szpitalnym ogrodzie nieśmiało rozchylały się pierwsze pączki. Tu można było odetchnąć po zatykającej wilgotnością duchocie pralni. - Ty nie rób hecy, z tym żartów nie ma - tłumaczył Tolek, usadziwszy Lidkę na ławce. - Ty musisz żyć. Nie słuchaj ojca, że to Niemiec. Ta to człowiek będzie! Oj, żeby ja rodziny miał, to ja by w jednej chwili ciebie wysłał i nikt by nie wiedział. - Dobry z pana człowiek - wstała z ławki. - Ale niech pan nie chodzi za mną. Tolek złapał za kulę, jakby chciał dogonić dziewczynę, ale zobaczył komendanta szpitala i starał się stanąć na baczność. Lidka tymczasem znikła w drzwiach pralni. Wrotek instynktownie kulił się przy rozlegającym się raz po raz metalicznym łoskocie pudełek. Referent w mundurze bez pasa ciskał mu pod nogi pogniecione, ubrudzone w błocie okrągłe pudła z filmami jak dowody oskarżenia. - I co to wszystko ma znaczyć? - spytał siedzący na parapecie Poznański. - To można traktować bardzo różnie... - Sabotaż! - referent wyraził wprost, co tamten dawał tylko do zrozumienia. Wrotek pojął, że jego sprawy zle wyglądają. Obejrzał się jeszcze za siebie, na okno, o które wspierał się podpułkownik, jakby liczył, że zareaguje on na to oskarżenie. Ale Poznański milczał. Wrotek nagle zdarł z siebie golf i podkoszulek. Odwrócił się od oskarżycieli plecami, na których sękaty kij zostawił sine ślady. Poznański rzucił okiem i powiedział spokojnie: - Niech pan włoży sweter. Tamci pana nie dobili, to teraz umrze pan na zapalenie płuc. Proszę opowiedzieć po kolei, jak to było. Wrotek doskonale pamiętał najbardziej dramatyczne i grozne sceny różnych filmów, bo jego opowieść mogłaby wstrząsnąć najbardziej obojętnym nawet widzem. Była w niej pusta, błotnista droga przez leśne ostępy, która nagle zaroiła się tłumem postaci ze schmeisserami w rękach, była jego bohaterska obrona własności państwowej, która na nic się nie zdała: skrępowano mu ręce z tyłu, bito kolbami, a gdy protestował na widok wdeptywanych obcasami w błoto pudełek z filmami - cios kolbą w zęby zamknął mu usta. Kazali mu się pożegnać z życiem i samemu wybrać sobie gałąz, na której chce zawisnąć. - To dlaczego pan jeszcze żyje? - Sam się dziwię! Wyzywali mnie od komunistycznych świń. Już mnie chcieli wieszać, ale kiedy usłyszeli moje słowa, że Niemcy mnie w powstaniu nie wykończyli, za to swoi to zrobią, dali mi spokój. Ale dwa tygodnie musiałem się kurować po chłopach. Nie był w powstaniu, spędził ten okres we wsi Zgorzała pod Piasecznem, ale teraz wygodniej mu było przedstawić taką wersję wydarzeń. - Wierzycie mi? - Jakby na wojnie tak się każdemu na słowo wierzyło - powiedział referent - to by każdy nosił Virtuti Militari. W półotwartych drzwiach do sąsiedniego pokoju Poznański zobaczył wchodzącego Andrzeja. Wziął z biurka kartkę, podał ją Wrotkowi. - Niech pan to wszystko [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Odnośniki
|